Pan Tealight i Zakon Dogryzaczy…

„Właściwie nie wiadomo kiedy przybyli na Wyspę.

Pani Wyspy była rozproszona wyjazdem Wiedźmy Wrony Pożartej i suszą, podobnie Pan Tealight, nagle sobie uświadamiający że bez Wiedźmy nic go nie bawi, skarpetki mu giną, a ściereczki w kuchni plotą z siebie warkoczyki na wzajem. Na dodatek Ojeblik i Wiedźmy z Pieca zaczęły się dziwacznie zachowywać i dopytywać się, kiedy ONA w końcu wróci.

Oczywiście robiły to co minutę, co najmniej.

Skurczybyki dobrze wykorzystały moment, to trzeba im przyznać i tyle. Ale skąd wiedzieli? Przecież właściwie poza zainteresowanymi nikt nie wiedział. A nawet i oni mgliście. Skołowali sobie wystawiony na sprzedaż dom, który Wiedźma Wrona Pożarta ochrzciła, możliwe, że pechowo, mianem kościoła i, co zaskoczyło wszystkie Bogi, uświęciła go i… no tam się skokonili. Pięciu ich było, więc i magicznie i raczej słabo, ale w dzisiejszych czasach na pewno szybko dochapają się wiernych.

Szczególnie przy takim obrządku.

Wiecie… nie dość, że nosili, co im się żywnie podobało pod tymi wielkimi, kapturowatymi płaszczami, to jeszcze dodatkowo wszystko im było wolno. Ale to po prostu wszystko. Kompletna, idealna wolność bez żadnych hamulców, bez wypunktowanych „must”. Mieli co prawda msze, no bo przecież, ale nie było tak, że każdy musiał przyjść, przecież nie sprawdzali list obecności, a i tak wszyscy byli. Wyżerka była idealna, śpiewy, wszelakie tańce i zabawy, więc dlaczego nie… No i obietnica wiecznego życia po śmierci w krainie Czegochcesz. Każdy dzień był święty, ale i nieświęty zarazem. Nie musiałeś klęczeć, ni się umartwiać. Nie musiałeś wątpić, ni tak naprawdę wierzyć… nic nie musiałeś. Tak w rzeczywistości, chodziło tylko o mały podpisik na papierku…

I już.

Mały podpisik.

Parafka i już potrafiłeś stawić czoło wszystkiemu i wszystkim. Bo Bóg Dogryzacz brał cię w swoją obronę i opiekę, dawał ci siłę i zawsze pilnował. Ochraniał i podsuwał odpowiednie słowa. Nawet uczył jak należy kiwać głową, składać dłonie… i już nigdy się nie bałeś. I nawet dostawałeś punkty za lepsze teksty! Serio…

Pięćset do lansu za stawienie czoła Świadkom Jehowy – tym natarczywym. Pół tysiąca, za kierowcę płci żeńskiej przed twoją maską…

Cóż w tym więc złego?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_1303 (2)

Z cyklu przeczytane: „Dziewczyna w rozsypce” – … bolesna. Straszna. Prawdziwa. Nie dla każdego. Nie do śmiechu. Nie do końca… rozrywka, ale też powieść, którą warto przeczytać niekoniecznie jako YA. Może też będąc rodzicem?

By po prostu nie zapomnieć.

A może jesteście nią?

Tą, która pragnie krwi?

Powieść Kathleen Glasgow odpowiednią ma okładkę do treści. Krwistą, pamiętną, przyciągającą. Ale też lekko przerażającą. Co prawda oryginalna miała sporo zwolenników, ale jednak… ta jakoś do mnie przemawia. Do tego pragnienia samookaleczania się we mnie. Do krwi, bólu. Do cięcia, przypalania. Ale nasza bohaterka, znaleziona, o nieznanej wciąż przeszłości, która powoli wciąga nas w swoje życie, chyba pragnie czegoś więcej. Pragnie też zrozumieć. Pragnie… może przeżyć?

Oto opowieść o nieprzystosowaniu. O tym, że rodzina jest ważna. O strachu, o uciekaniu w drogi i środki, które są przerażające. O niezrozumieniu. Paraliżującym przerażeniu kotłującym się w tych, którzy nie zostali nauczeni jak żyć. Strachu, który i mnie więzi, nakazuje mieć zawsze koszulkę z długim rękawem, choć teraz… ludzie myślą, że to tatuaże. Skaryfikacja zaczęła być tak popularna.

Jakie to jest dziwaczne.

Nawet jeżeli nie jesteście tą nieprzystosowaną, przeczytajcie. Może to nie jest opowieść o was, może jest cięższa, psychologiczna, ale może i pozwoli zwrócić waszą uwagę na kogoś obok. kogoś, kto kuli ramiona i trzęsie się… kogoś uratować? Bo ten temat nie przemija. Istniał od zawsze i jakoś nie odchodzi do lamusa.

IMG_5728 (2)

Ptasio tak jakoś.

Wiadomo, to ten czas w roku, gdy się lęgną, szaleją, trelują, ćwierkają i piórkują. Naparzają na chodniku, nie baczą na auta, jakby w amoku, byle tylko coś złożyć, wygrzać, spłodzić. Wyłazi taki czarny z żywopłotu na świeżo skoszony trawnik i w rytmie przelatujących kropelek, ot tak letnio rosi, nic to nie da i tak trzeba będzie podlać zioła, no jakieś tam robale zbiera. Zaaferowany tym jest strasznie.

Ostatnio strasznie, pewno przez niski pozom wody, sporo u nas ptasząt brodząco wodniastych. Jednym z nich jest ostrygojad – wyróżnia go czerwony, długi dziób. Przyznaję, że po raz pierwszy gościa widzę. A nawet kilku na skałach. Ciekawe, czy przyleciały tylko na wyżerkę, czy jednak na dłużej? Składają jaja, czy może wiecie, tylko tak tutaj przyleciały na dobra konsumpcję i oczywiście jakieś tam flirty? Może się lubią z jakimiś naszymi ptaszencjami? Może zachodzą w jakieś związki międzygatunkowe? Kto je tam wie?

Nurogęś?

No właśnie, czy to takie z czerwonym dziobem, piórami białymi i czarnymi i zielonkawymi w skrzydle, to właśnie ona. Bo choć dziób niby taki, to jednak bez tego czarnego guzka i nie wiem do końca, czy to one. I one… one tak dziwnie śpiewają, a młode mają puchate i biało-czarne. Włochate, takie przytulanki. Brodzą i jedzą co jest. Mało chyba wybrzydzają, ale jakoś nie kumplują się z resztą kaczkowatych. Jakoś stronią od innych. Jakby wiecie, nie chciały mieć z nimi nic wspólnego, a może się wstydzą.

Przez te dzioby czerwone?

Łażąc po skałach uważajcie i na mewy i na jaja. Znaczy no na gniazda ludzie. Mewie jaja są sporawe, więc łatwo je zauważyć, a ptaki dziwnie w tym roku złożyły je w miejscach, w których można na nie nadepnąć, więc serio… chyba że jesteście aligatorem.

Bo w ogóle, to wiecie co, no kurcze… lubię się kąpać, a tutaj takie meldunki. Z trzeciej strony latają u nas luzem ostatnio konie, krowy, koty się gubią, więc dlaczego nie jebany aligator? Ale co, zamykać drzwi od tarasu? Czy aligatory lubią stare wiedźmy? A może małe misie? A może ten półmetrowiec co się istocie jakiemuś wydostał z pojemnika, to jednak rzuci się na ptaszki i jajka… no wiecie, będzie szkoda, ale jednak bezczelnie wolę je, niż moje własne kostki.

Kurna, po chuj komu tu aligatory!!!

IMG_1112

A w Snogebæku prawie cisza.

Niski poziom wody barwi ją na takie odcienie żółcieni, zieleni i niebieskości, że człek nie wie czy to prawda, czy ułuda. Wynajduje sobie, co prawda płytkie, ale czyste miejsce i idzie popływać. Bo tutaj, idąc w stronę Dueodde, to woda zawsze ciepła przecież. Wleźć można w gaciach samych, przecież nikt nie patrzy, a nawet jeśli, to kogo to obchodzi, więc pierwsze pływanie zaliczone.

Tak wcześnie jeszcze tego nie robiłam.

Woda fantastyczna.

Mocno przyciężka i taka słonawa, pełna wszelkiego gloniastwa miejscami, ale tam, gdzie pływy większe przezroczysta i niesamowita. Do tego ta plaża biała, brzeg zarośnięty iglakami i brzózkami, gdzieś tam coś zaszepcze w górze, w dole mu coś odpowie. Jest magicznie, nie ma co ukrywać. Może same miasteczko niezbyt lubię, zresztą, co tutaj lubić, to zbiorowisko sommerhusów i kilku domków całorocznych, które zdają się być zadziwione tym, że ludzie wybrali je na zawsze, na całe dwanaście miesięcy… Wszystko takie barwne, Turyścizna rozwiesza swoje ręczniczki, ludzie się smażą, bleee… nigdy tego nie rozumiałam, wiecie, po kiego tak brązowieć, co to ja ryba na ruszcie, czy kurczak? No i nudno jakoś. Pływanie okay, leżenie plackiem never. A już w ogródku i to takim, który wymaga dosadzenia tego, czy owego i skoszenia trawy… nosz kurcze, protestanckie jakieś geny muszę mieć w sobie.

Wiecie, ten ordnung?

Polecam przejść się ze Snogebæku do Dueodde. Kawałeczek plażą, ale piasek w większości dość ubity. Widoki niesamowite, mglistość dziwna unosi się nad płycinami, havgus pcha ją dalej w lad, dziwny chłodek i wszelakie orzeźwienie… te formacje skalne, płaskie, jakby odcinek z Archiwum X, gdy znaleźli to coś, no wiecie, to z cytatami z Biblii? Pamiętacie? Tak to wygląda. Do tego wodorosty różnobarwne, splecione ze sobą niczym pukle syrenic porzucone, zeszłoroczne. Albo te takie trawiaste, zielone, wprost świecące własnym światłem.

Magiczne, mięciutkie, świeżutkie, podobno jadalne.

Czarowne…

Warto po prostu chodzić.

PS. Ten cholerny aligator, pamiętacie… no to ekhm, wygląda tak to duże brodate to właściciel! Możecie niedowidzieć, w końcu gazety pisały o półmetrowcu. A! I wcześniej gekon jakiś mu spierdzielił… niech żyje odpowiedzialność!!!

IMG_1203

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.