„A zmarło się Poborcy Faktów już jakiś czas temu. Zmarło mu się spokojnie, smutnie i samotnie. Jakoś tak dziwnie niezauważenie, jakoś tak. Może to z problemów, może z samotności? Nikt nie wiedział. Jedno było pewnym, że ludzie o fakty całkiem dbać przestali, wszystko przechodziło przez filtr, innych oraz Boga Lajków wrzeszczącego: DAJ!!! I może właśnie dlatego mu się zmarło, bo nie mógł zrozumieć, dlaczego można skłamać i nie dostać za to kopa w dupę?
Może?
I tak jakoś przytulił się ten jego białawy, połyskliwy niczym ten wampir, moderny Duch do Białego Domostwa. I gdy tylko Wiedźma Wrona Pożarta się zbliżała… radośnie zaczynał pogwizdywać. Jeszcze może nie do końca gotowy, by pogadać, ale jednak już na pewno nie milczący. Wiedzieli, że z czasem będzie inaczej, że w końcu mogą go mieć nawet dość, ale… nie oponowali. No bo miły był, sympatyczny jakiś taki, dziwnie też nieźle działał jako oświetlenie ogrodu, więc czemu nie?
Ale co, jak zacznie gadać?
Ale co, jeśli po prostu wszystko się zmieni?
Ale z drugiej strony, to jednak co z tą prawdą? Co z faktami? Co ze słoniem macanym przez czterech ślepców? Bo widzicie, słoń też tutaj był. Takie niezbyt wielki, znaczy no normalny rozmiar, chociaż z niebieskimi kłami i manikiurem w jasnobłękitnym odcieniu. Z chwościkami na ogonie i tatuażem na trąbie. I chociaż podobnie jak Duch Poborcy Faktów milczał na razie, to jednak… z nim mogło być gorzej. Bo widzicie, chyba był głodny, ale czym się karmi duchy?
Prawdą czy karmelkami?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Wiedźmi stos” – … koniec. I nie ma już nic. Ale… Lily i Lillian, Caleb i Tristan, Grace, Una, Juliet i Rowan i Rój. Czy mogą ocaleć? Czy mogą uratować siebie, świat i magię? I czy tak naprawdę możliwe jest tylko jedno zakończenie, bo przecież…
To inny świat.
Ale jednak i nasz świat, więc trzeba zrobić wszystko, by o niego zawalczyć. Jeżeli upadnie ten kawałek, nie będzie i reszty. Ale przecież to wciąż tylko nastolatkowie.
Trzeci tom trylogii.
Podsumowanie.
Zakończenie.
Pewne rzeczy was przerażą, w pewnych się znowu zakochacie, pewne nie zaskoczą, a jednak… ci, którzy od początku towarzyszyli nam w tej specyficznej podróży dwóch dziewcząt, mocy wiedźm i mechaników, miłościach, przyjaźniach i światach, które mogły naprawdę przerazić i były całkiem nieznajome, choć zdawały się być jakoś tak pasujące do naszej teraźniejszości, mogą się poczuć usatysfakcjonowani. I może trochę smutni, chociaż… w snach może znowu podążycie tropem Lily Proctor? Może znowu przeżyjecie te przygody?
Może znowu dotknięcie magii?
Jestem za wiatrakami.
Jestem jak najbardziej, ale jednak… po pierwsze jak u nas stoi, to niech dla nas robi prąd, a po drugie nie tak gęsto. No przecież to musi mieć wpływ na pogodę. Wyśmiali mnie niektórzy, więc oferuję malutkie zdjątko. Jak zwykle mam rację, co nie? No mam… to wkurzające mieć tak zawsze rację, bardzo wkurzające.
Uwielbiam wiatraki w wyspowym krajobrazie.
Stoi taki, albo trzy i się macha i kręci, albo ino stoi i nie macha, bo mu się nie chce. Podobno stworzono fajne, lekkie, inne modele wiatraków i właściwie każdy by mógł mieć, ale wiecie… przecież państwo na to nie pozwoli, bo z czego kasę będzie ciągnęło? W prądzie tyle podatków, że właściwie głowa mała, dlatego i baterie słoneczne i wiatraki zostały pozbawione i dopłat i wszelkich zniżek, aż w końcu teraz trzeba dopłacać, by w ogóle u nas mieć oną ekologię. Ale trąbią wciąż, że do któregoś tam mamy być full økologisk. Ehe… już to widzę. Będzie jak zawsze. Za stara jestem na wiarę w takie cuda. W jednorożce wierzę i trolle, ale to, nope. Never happens.
Don Kichot taki czasem ze mnie.
Stanę sobie pod wiatrakiem i wiecie, jakoś tak czuję się mała. Może i nie poluję na nie, dzidy im nie zasadzam, tudzież za smoki czy potwory ich nie uznaję i do Dulcynei swej nie wzdycham, ale jednak fascynują mnie. Bardzo mocno. Białe takie, wysokie i szczupłe. Wiecie, zazdrość niskiej i krągłej się budzi. Strasznie. Ale z drugiej strony ja mam dwie nogi, a one… po jednej na łebka i ten wiatraczek zamiast głowy, tudzież jako głowy nakrycie? A może to ich nosy są?
Kto to wie?
Bynajmniej… wróciłam.
Oczywiście, że od razu polazłam na spacer jak już się wymyłam, pospałam i wszelako ogarnęłam włączone kolejne pranie. Znaczy no jak zwyczajowy człowiek, po tak zwanym urlopie, choć bardziej wyprawie do pracy i czystym pokazie szaleństwa w naszym wzajemnym wykonaniu, mieliśmy kopę prania. I tyle. Kopę straszną. Pranie cały tydzień, dzień w dzień. Ale co tam, najważniejsze, że człek dość szczęśliwie wrócił do domu i tyle. Teraz tylko liczyć koszty, bo wiadomo, bilet i tak dalej, no i obglądać dziwactwa, które się zwiozło. A i oczywiście wiecie, sprawdzanie, czy kartki doszły do znajomych i wysyłanie tych, którzy się nie załapali.
A co z Wyspą?
Oczywiście w końcu Wyspa się zazieleniła.
Mocniej i bardziej. Te świeżutkie, cudowne listki po prostu mnie zniewalają. Z jednej strony wiadomo… człek widzi to co roku, a jednak za każdym razem to jakoś to mnie onieśmiela. Jakoś spowalnia. Maca człek ustami te świeżutkie listki, te dziwnie mięciutkie, śliskie i niesamowicie woskowane. Jakie one są niesamowite!!! Niewinne, ale i dziarskie i dzielne! Takie wiecie, gotowe na wszystko. Kwiatki wczesnowiosenne poprzekwitały już. Znikają powoli te dywany białości i ono listowie, teraz drzewa się odziewają w swoje cudowne wdzianka.
Takie to piękne! Takie dziwacznie normalne.
Z ostatnich doniesień policyjnych: zdarzyła się nam szalona krowa w Poulsker, zagubuiony, błąkający się konik, głośna muzyka i kilka niestety też wypadków spowodowanych havgusem. Ale wiecie, jak zwykle nic większego. Lubię to „nic większego”. To nicsięniedzianie. Takie to cudownie rozgrzewające.
Takie… niedzisiejsze, co nie?