„Bo mówią, że ino miotła, czy dywan, tudzież wiecie moździerz czy odkurzacz… ale tak serio, to przecież powinno się dać na wszystkim. Myśląc tak i w pełni popierając własne zapędy eksperymentatorskie oraz wszelaką empiryczność, Wiedźma Wrona Pożarta zauroczona kuframi latającymi z IKEA, tym razem postanowiła zaszaleć. Ale na kufer jej nie stać, na fotel też nie, na dywan… ona jakoś tak bardziej już by na sztachecie niż w dywany, przecież tam te roztocza i tak dalej… No i frędzle, a co jak się zaczepi, a co jak za wysoko poleci, a ona wysoko nie może?
Padło na szpadel.
Wiecie, model zwyczajowym z drewnianym trzonkiem zakończonym rączką metalową, trójkątną, babską z wyglądów, pierwotną boginią obmacywanek… i metolowym ostrzem barwionym na zielono. Właściwie model całkiem nowy. Ot użyty dwa czy trzy razy, a może sześć, to bardziej pasuje. No i się przymierzyła. I wiecie, pasowało. Na dodatek szpadel z powodu obciążenia nie chciał wzbijać się wysoko, więc właściwie dupą zamiatała po podłożu, ale jakoś lecieli…
Tylko dlaczego?
I po co?
Bo przecież czyż jest to nieortodoksyjne dostatecznie dla tego typu wiedźmy? A może jednak nawet jej to nie wystarczy? A może jednak chodziło o wibracje? Wiecie, w jakiś dziwny sposób metalowa część tnąc powietrze wpadała w takie jakieś drgania dziwne, w takie jakieś potrząsania i drgawki, że aż się Wiedźmie Wronie Pożartej oczy śmiały, może więc to odpowiedź na tajemnicę – one potrząsania między udami, one dziwne ocierania, te wibracje, tony wszelako głębokie – dlaczego leciała nad płytkimi, gładkimi falami i rechotała się na całego, gdy to Chowaniec w końcu ją znalazł, bo jak zwykle podobno wybrała się zdjęcia robić, ale wiecie.
Kobiecie to nie wolno ufać.
Szczególnie, gdy ze szpadlem wychodzi.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Porady na zdrady” – … nie rozumiem. Przepraszam, ale nie rozumiem wydawania takiej książki. Tak wiem, film zrobili, ale… książkę? I co? I teraz mam pytać chłopa jaka była pogoda, co było kiedy i jak?
A zaufanie?
No mniejsza, powiedzmy sobie szczerze, książka ma też swoje dobre strony. Mówi kogo nie kochać, ale czy to się tak da? Zakochujesz się w kłamcy i nałogowcu, to się zakochujesz. Chyba świadoma jesteś jego wad, czy baby już takie głupie są?
Jesteśmy? Tak serio?
Dieta na stresujący czas, ukryte pytania, jak go podejść… jak sprawdzić, czy on w ogóle jest zdolny do zdrady? Ekhm, ale wy tak serio? Bo ja chyba nie mam więcej pytań. Śledź go, obserwuj, spisz wszelkie dane i piny, podpatruj, sprawdzaj telefon… kurna, rzuć gościa jak cię zdradza i skop mu dupę! A nie się pieścisz. Że nie jesteś pewna? A może czasem o to chodzi? Może czasem niektóre z nas lubią być męczennicami?
Serio, przepraszam, ale dla mnie zdrada to zbyt poważna sprawa, by robić sobie z niej jajca. Nie widzę w tej książce nic śmiesznego, chyba że chodzi o pośmianie się z tych durnych bab, co to śmiały się zakochać?
Wracanie do domu…
I znowu błyskawiczna trasa. I znowu pęd, którego się nie czuje dopóki polska ciężarówka nie decyduje się na wyprzedzanie innej ciężarówki, choć to zakazane, i pęd powietrza nie telepnie Nutkiem. Nosz kurcze, jak strasznie ten cały pęd motoryzacyjny wieje!!! Straszliwie!!! Jazda innych przeraża, po raz kolejny człek sobie uświadamia, że to, iż ciebie wytrenowali by być poddanym prawom i zasadom, nie oznacza to, że inni nie wjadą w ciebie. I to jeszcze z poślizgiem. Przerażają mnie autostrady, naprawdę. Na szczęście są motety, więc… to chyba węzeł, ale wiecie co, nie wiem dokładnie, no i można zjechać na Shella. A tam kula z tramwajem niebieskim w środku. Nosz przecież z niej nie wyjdę. Do samego Göteborga nie chcę, przeraża mnie brakiem znaków i wszelakim bałagaństwem, ale oczywiście znowu z nas ściągną kasę.
Ech…
Po prawej wielki, metalowy łoś na samym czubku skały, po lewej same skały, a na początku to w ogóle objazd. Oczywiście, że nawigacja ma go gdzieś i wciąż się z kierowcą kłóci, że przecież idiota. Że przecież ona maszyna. A wal się suko!!! Wszystko nagle zwalnia, mijamy kolejne domki, a raczej posiadłości, bez ości, jakieś takie dziwne budowle bez ludzi, kolejna czerwona stodoła stojąca na kolumienkach z płaskatych kamieni…
I autostrada… znowu.
A teraz, z powodów moczu i rozruszania kości, znowu Lund. Niby pogoda tak nie do końca, niby wciąż się chmurzy, czasem coś popada, czasem coś zakropi, a potem słonko, więc nie jest aż tak źle. W końcu człek jakoś tak tylko tupta w kierunku knajpki dla hipsterów. Bo już ją znamy, no i wiecie, mają tam zdrowe smoothie, a kawy nienawidzę. Chowaniec wzmocni się kawą i ciastkiem, więc wiecie, najważniejsze jednak siku. I to podglądanie współczesnych studentów. Wciąż stać ich ino na jedną kawę, którą piją przez godziny, ale darmowe, choć niebezpieczne wifi, też ma same dobre dla nich strony. Głośno, przerażająco i ten smrodek kawy. No dobra… niezbyt jak dla mnie, ale dla reszty świata chyba to raj, bo wszystko pozajmowane. Na szczęście w końcu się udaje znaleźć miejsce i wsio jest okay.
A kibelek mają może nie najczyściejszy, ale totalnie artystyczny.
A potem dalej w drogę. Przecież już Ystad nie tak daleko.
Tęsknoty…
No tak… niby człowiek zdawał sobie z tego sprawę, że pępowiną związany z Wyspą, że bez niej żyć nie może, że kamienie, które ze sobą zabrał pomagają, ale nie do końca, że… ale jednak, widzicie, ta tęsknota za domem strasznie mnie walnęła. Za swoją wodą, za swoim prysznicem, za ogródkiem, za skałami, niebem, za drzewami i wszelką morskością. Za nią samą. Nią wszelako zmienną, nią niesamowitą, nią kapryśną i czasem.
To bolało. Może jednak pięć dni rozłąki to za długo?
Może?
Gdy docieramy do Ystad okazuje się, że kurcze prom już stoi, ale to nie ten nasz. To ten wcześniejszy, no ale jak już stoi, a my ze zmęczenia już po prostu nie możemy, więc Chowanie – my hero!!! – leci i kombinuje z biletem, by przebookować go na wcześniejszy. No przecież do 22giej padniemy. Nie będzie komu wdrapać się na schodki. Nie mamy sił na zwiedzani ni na czekanie i oczywiście ZNOWU chce mi się siku!!! Aaaaaa!!! Po raz pierwszy przeklinam śliczny milkowy pociąg, który tutaj przecina miasto, zamyka nam odjazd i wjazd, kurde mamy minuty, by to wszystko ogarnąć, biletu nie daje się przebookować i co teraz? I jak to będzie… no dobra, walić oszczędności, obydwoje chcemy do domu.
Kupujemy bilet.
Mamy porąbane we łbach jak nic.
Mocno… ale jestem wdzięczna za tą możliwości i jedziemy na prom. Oczywiście znowu pociąg, znowu szlaban, minuty tykają, ale zdążamy. I co prawda po raz pierwszy jesteśmy od końca, to jednak wszystko mi jedno. Nawet to, że ukochane miejsce jest zajęte, nic to, w końcu kibelek działa!!! I płynę do domu. Jeszcze tylko pigułka, strach jakoś znienarowić, że zatoniemy po drodze, że nie wpuszczą nas na Wyspę, że fale… Spoglądam w dół i po raz pierwszy – kolejny dziewiczy – uświadamiam sobie, że naprawdę pędzi ten prom. Ale nic to wszystko, wpuszczają nas na Wyspę, wcześniej morze prawie całkiem gładziutkie, a i choć ludzi cała masa na promie, to jakoś się udaje. Jakoś się daje. Widok Wyspy z daleka jest dla mnie łzawy, a potem Chatka i wszystko to, co znajome i herbata, która smakuje jak powinna.
Chyba serio się nie nadaję do podróżowania, ale czasem trzeba.