„Przyszło w nocy, ale nie zapukało.
Po prostu wdarło się do Białego Domostwa, jakby żadne bariery zabezpieczające nie istniały, jakby tak naprawdę nic go nie mogło zatrzymać i zatańczyło… oczywiście, że od razy pojawił się trup, potem kolejny, na szczęście w tym miejscu zmartwychwstawanie było na porządku dziennym. Ale jednak było to dość niewygodne. Wiecie, szczególnie teraz, gdy wszystkim wzięło się na sprzątanie, porządkowanie i takie tam szaleństwo, a ten mały skurczybyk tańczy i wybija tymi podkutymi, czarnymi, wypolerowanymi na wysoki połysk lakierkami rytm, który pozostaje w głowie… i nie odchodzi.
Coś trzeba było z nim zrobić.
Znaczy próbowali go spętać, związać i zamurować, ale się nie dało. Wprost przeciwnie, tym co wiązali się udzieliło i tak wiecie, jakoś więcej z nich zaczęło pląsać. I wybijać rytm i tangować… Pan Tealight ulotnił się do Chatki Wiedźmy Pożartej i zwyczajnie ogałacał jej zapasy herbaty. Ale wiedział, że w końcu będzie musiał po tym wszystkim posprzątać. Bo przecież ile można. Święta może i odpowiednie, ale one ciągłe zmartwychwstania i wszelkiewieczności zaczynały działać mu na nerwy, a Wiedźmę Wronę wpakowywały w jeszcze większą depresję. Nawet to, że Chowaniec miał ferie świąteczne, nie pomagało. Nawet to, że mogła go wykorzystywać do wszelakich spacerów, noszenia wszelkich rzeczy i cielesnych zabawiań, to jednak… bał się, co znajdzie, gdy wróci. Dlatego nie wracał. Chyba i Kryminalne Tango w końcu musi się zmęczyć, czyż nie? Zresztą, Wiedźma Pożarta tak szczerze nienawidziła tego okresu w roku, że serio lepiej było jej nie obtańcywać. Siedzenie z nią, picie herbaty i nazbytnie myślenie o tłumach, które nagle się spojawiły na ulicach ich miasteczka na nich obydwoje działało legalnie nadmiernie chujowo!!! Mieli gdzieś grzeczności. Marzyła im się bazooka i wiecie, wolność wszelkiego celowania. Może i Wiedźma Wrona miała problemy ze wzrokiem, ale przecież przy serii, to na pewno kogoś trafi. Najlepiej idiotę parkującego na zakręcie, tego na zakazie, albo na miejscu dla niepełnosprawnych…
I wtedy wpadli na ten pomysł… i wiecie co, poszli na spacer z Kryminalnym Tangiem i jakoś im wszystkim zrobiło się lepiej!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „W labiryncie ulubionych miejsc” – … Simon Serrailler. Dziwny osobnik. Nader dziwny. Dobra, nie lubię gościa. Jest dla mnie kompletnie niepotrzebny w tych książkach, ale… to jego seria.
Jej chyba nawet tom pierwszy.
Niby zwyczajowa opowieść kryminalna.
Wiecie, ktoś ginie, ktoś nie wierzy, że coś się stało, ktoś nikogo nie szuka. Ale z drugiej strony mamy jego – mordercę geniusza. Perfekcjonistę. Dziwaka, który informuje nas o wszystkim. Wiemy co z nimi zrobił, wiemy dlaczego, nie rozumiemy czemu policja się tym nie zajmuje. I oczywiście wkracza Serrailler. I nagle, nad wyraz powoli, wszystko się rozkręca. Ale w większości to opowieść o jego rodzinie. O jego siostrze i rodzicach, o ich problemach o tym, jakiż to on bardzo jest niezrozumiany… Wiem, że przeczytałam tę serię do góry nogami, nic na to nie poradzę… boję się, że gdyby było odwrotnie, to przecież mogłabym już nie sięgnąć po kolejne powieści.
On jest zwyczajnie dla mnie aż tak wkurzający! I te ciągłe problemy z babami…
Podobało mi się. Naprawdę cała książka jest całkiem dobra. Wątek trzyma się kupy, morderca jest nieźle pokręcony, a jednocześnie dziwnie poukładany. Powieść wciąga, wciąga rodzina naszego gliniarza, fascynuje mnie jego siostra, wszystko gra poza Simonem. No nie wiem, drażni mnie gość totalnie!!! Ale poświęcę się, chcę więcej takiej specyficznej narracji i onej angielskiej spolegliwości. I tych morderców. Nie ma co, pokręceni.
Porty.
Na Wyspie porty są różne i różniste. Kuliste, grzybiaste, sporadycznie użytkowane, tanie i wszelako kasiaste. Te, w których zatrzymują się ino promy i wielkie statki, choć tak po prawdzie one największe to stoją gdzieś w oddali dla bezpieczeństwa i tylko te swoje taksówki wysyłają… Ale wiecie. Są te ogromne porty. One maszyny i zabudowania, a zaraz obok nich maciupkie coś dla tych, co codziennie używają wody i swoich łódeczek. Oczywiście przy nich maciupki zabudowania. Wiecie, tylko by wyschły sieci, by sznury i boje gdzieś złożyć, by po prostu czasem odpocząć i napić się czegoś ciepłego…
Czasem jak tak człek idzie sobie brzegiem Wyspy, to znajduje porty nieporty.
One lekko pogłębione miejsca, często ręcznie odrzucone skały. Tylko wiecie, paseczki takie, wolne od kamieni, które pozwalają dobić do brzegu. Przy nich na przykład odrapana, bezokienna szopa. Ino pociągnięta wapnem. Nosz idealny temat na horror jakowyś, tym bardziej, że wczesną wiosną dookoła onego domku kwitną drzewa owocowe. One młodziutkie listki i białawe płatki nadają miejscu takiej niewinności, a jednocześnie zwiększają ciary…
Ale najfajniejsze są dla mnie te maciupkie porty. Bardzo niebezpieczne, nastroszone skałami i zdradliwymi prądami, jak na przykład, te teraz tak podniszczone porty w Helligpeder i Teglkås. Niewielkie, dziwnie bliźniacze. Przy nich spore domy, widok doskonały, choć czuć ten strach, jakim przesiąknięte sa mury, bo przecież zbyt często fale biją o okna ostatnio… Ale wróćmy do portu. Do onych chatek zaraz tutaj dotykających wody. Nikt w nich już nie mieszka, ale one się nie poddają. Wciąż jeszcze żyją i oddychają swoimi morskimi opowieściami. jedne zbudowane z kamienia, obwieszone starymi sieciami i sznurami, niczym wystawka dla katów… wiecie, każdy sznur za pół ceny, a te na grube szyje za 30% wartości!!!
Promocja!!!
Łódeczki się kolebią…
A i są różniste.
Jedne zdają się być wprost dłubankami. Rzadko można je spotkać i sporadycznie znaleźć, no ale się da. Są po prostu czadowne. Inne znowu, całkiem budowane tak, jak kiedyś. Z drewienkiem wyginanym, malowane w spokojne, naturalne kolory, jakby ktoś wierzył wciąż, że przez cały czas tylko to jest najlepsze. Zwyczajne drewno. Takie co to puszcza i przepuszcza. Drewno, które pęcznieje, a potem śni… cudowne, czadowe, niesamowite. Niektóre z tych łódek mają maszty, inne znowu całkiem nie. Jedne już tak poczerniały, że wyglądają jak spadki po wikińskich przodkach, do tego te stare liny, a jednak… wszystko wciąż trzyma. No i oczywiście są plastiki. Popularne, bo wiadomo, lżejsze, łatwiejsze do transportu, może i tańsze, wymagające mniej zachodu. Kolorowe niczym kwiatki na łące, ale jakieś takie… bez duszy. Woda je unosi, ale robi to dziwnie niemrawie, jakby wciąż wolała przytulić sie do tego drewnianego kuterka.
Uwielbiam łódki. Patrzenie na nie jak tak się kolebią oczywiście sprawia, że wdzięczna jestem temu, że ziemia się nie trzęsie, że Wyspa uraczyła nas do dziś ino jednym trzęsieniem ziemi, no ale, wiecie, wolę jak się to pode mną nie buja.
Tak wolę.
W portach łódki oczywiście mają swoje własne miejscówki.
Łańcuchy pordzewiały, buły boi się kolebią, sznury oczywiście dawno już powiedziały: pa pa. Każdy ma swoje miejsce, często z dziada pradziada, każdy wie co i jak, każdy zostawia te wszystkie manele na miejscu, bo przecież nikt nie zajumie. Na każdej skrzynce napisane, że Wyspa, albo coś innego, zawsze, że nie na sprzedaż. Do tego sieci na brzegu, ale… czy ktoś je jeszcze używa? Podobno robią w Nexø sieci starym stajlem, ale muszę to jeszcze ogarnąć. Na razie nadal gapię się na łódki. Bo wiecie, one jak te szczeniaczki, tylko je spuścić ze sznurka i polecą…
I powoli zachodzi słońce, nadchodzi cisza też i dla łódek, i właściwie, ta wyspowa cisza jest przez cały czas… nawet jak zjedzie Turyścizna, to przecież ona się nie schowa… Nadal jest. Chyba, że wietrzycho zacznie duć, to wtedy cisza wpycha ci się pod kołdrę i wiecie, świntuszy!!! Strasznie świntuszy. Oj!!! Ale nadal jest. Ale jeśli chodzi o ciemność, to zaczyna się czas, gdy ona się obija i to mnie wkurza…
… zbyt wiele światła, szaleję!!!