„Właściwie, ponieważ nigdy nie było wiadomym w jakim będzie nastroju i czego będzie oczekiwała, musieli być przygotowani na wszystko. Na smutkowanie i wszelakie milczenie. Na radosność wybuchową i czycenie. Oraz na coś pośrodku, co było najtrudniejsze, bo przypominało kroczenie między nazbyt wrażliwymi minami przeciwpiechotnymi. I to w bucikach na szpilkach z dzwoneczkami, no i oczywiście tym krokiem całkiem riverdancowym. Tak to z nią było, gdy nadchodził ten dzień.
Pan Tealight się przygotował.
Miał prezent, ale zarazem go nie miał. Miał ucztę, ale w każdej chwili mogła ona zniknąć, miał nawet to ono pomiędzy, kwiatek z dworu, a potem zagonienie jej do ogródka, by pomogła mu plewić młode krasnoludki… ale i tak się bał. Bardzo i potwornie. Bo w końcu, choć to był tylko jeden dzień w roku, to jednak nadmiernie go dołował. Wiedział, że ze śmiertelnikami tak jest, ale co… co jeśli ona nie do końca była jak inni? Miał przeprowadzić eksperyment, ale jakoś się tego bał. Wiecie, wyniku, który mógłby go nie zaskoczyć. Zbyt mocno.
Ojeblik oczywiście wtajemniczona, razem z Wiedźmami z Pieca przygotowały to, co Wiedźma Wrona Pożarta kochała najbardziej i tyle. Wiedziały, że z tym jakoś tam uda im się przetrwać te 24 godziny. Ale to, co się wydarzyło tego dnia, jakoś zaskoczyło wszystkich. Bo widzicie, ona chciała, ona oczekiwała i chyba nie kłamała, by potem wszystkich ich połamać, podeptać i zalać betonem z czekoladowymi okruszkami. Chyba? Nadal byli podejrzliwi.
Bardzo…
Ale pozwolili jej na ową wesołość, spacery i zakupy… w końcu w ostatni, prawdopodobny dzień swego istnienia lepiej się bawić niż smucić.
Chyba?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Na przekór przeznaczeniu” – … tom trzeci. Ostatni. Zaskakujący, ale muszę przyznać, że dobrze się bawiłam, może dlatego… że tym razem nie chodziło o nią. W końcu przesiedleńka nie jest na pierwszym planie. Znaczy no Olga no… wiecie, ta od smoka!
Oczywiście świat toczy się dalej.
Dziouchy dokonały tego, czego dokonały i tyle. Teraz czas trochę na chłopów. Bo widzicie, w końcu należy podjąć pewne decyzje i nie tylko polityczne. Te sercowe też są super ważne. Tylko, czy nasi męscy bohaterowie odnajdą w sobie odpowiednie siły, by powiedzieć TAK? Albo by walnąć pięścią w stół? A co z tym, że niektórzy wcale nie są tacy, jakimi się wydawali? No wiecie…
Zakończenie i nie do końca zakończenie. Gromyko po prostu po raz kolejny zostawia swoim bohaterom masę furtek i możliwości. Zwyczajnie, z jednej strony stawia sprawy jasno, z drugiej, nie do końca, trochę mami. Prawda jest taka, że gdy docieramy do ostatniej strony jesteśmy maksymalnie wkurzeni, bo wszystko się dopiero rozkręca, więc… gdzie ciąg dalszy? A widzicie, w waszej wyobraźni. Bo z książkami Olgi właśnie tak jest. W dziwny sposób współpracują z czytelnikiem i pozwalają nam wybrać, dośnić zakończenia. Pobawić się więcej w tym fantastycznym świecie skapanym w magii i dość ludzkich zachowaniach.
Na pewno bardziej mi się podobała niż część środkowa! Oj o wiele bardziej!!!
Wieje.
Ale Turyściźnie chyba to nie przeszkadza. Przybyli chmurnie i dumnie w swych wypastowanych samochodach i ciuszkach dziwnie odstających od Tubylczych ubranek. I z zachowaniami całkiem innymi. Wiecie, tacy zaaferowani dziwnie… tacy jacyś dziewiczy. A przecież w większości to ci, co przybywają tutaj co święta, co sezon, co wakacje, co urlop. Sommerhusy się wietrzą. Przegląd prania i pościeli cudowny. Uwielbiam te pełne sznury, te klamerki w końcu mające co trzymać. No zboczenie takie, a może zwyczajnie chodzi o życie? Bo widzicie, domy bez ludzi zamierają i umierają. Na amen czasem i trudno je przywrócić do życia. I tak bardzo mi ich czasem szkoda…. tak bardzo, że łażę i głaszczę ściany i okna. I zaglądam im w szybki brudne, opajęczynione. Bo wiecie, robale też już wstały, łącznie z cholernymi kleszczami!!!
Ale sezon się zaczął. W tym roku później, bo wiadomo, te święta jakieś takie inaczej wyliczone co roku, więc… więc właściwie każdy mógł się lepiej przygotować, a jakoś nie widać. Fryteczki są, lody są, nawet czekoladki, ale poza tym bida. W sklepie znowu mi ser wykupują. No ja nie wiem, co oni mają z tym serem? Mniejsza… teraz w końcu mamy korki. Znaczy wiecie, stoją 3 auta, co to chcą skręcić w tę samą stronę, więc wiecie, zalicza się jako korek. W niektórych miejscach jeszcze coś w drogach ryją, więc ogólnie powolność. Oczywiście wariatów nie brakuje, ale to przecież jest wszędzie. Najbardziej wkurwiający są ci, co ci wyjeżdżają z zakręty, powoli się wleką, by zaraz kliknąć, że skręcają w inną stronę. Nosz kurde mać. To podobno wyspowa specjalność, no ale… cóż ja na to poradzę? Ja chodzę na nogach.
Ale wieje… duje nawet i przygina ono wszystko kwitnące ku ziemi. Słonko wali, ludzie wyłażą i się karmią, naświetlają, niektóry nawet już na plażach się nagusują.
Zboczeńcy!!!
Co najbardziej rzuca się w oczy w tym roku? Bardzo sporawa ilość duńskich i niemieckich rybaków. Wiecie, onych, którzy w tych gumowych i ocieplanych wszelako ciuszkach sterczą w falach – całkiem czasem pokaźnych i wędkują. Znaczy tego tam kija moczą. Nie wiem, czy to po prostu moda jakaś, czy więcej ich zwyczajnie się zebrało? Ale jest ich więcej. Stoją jak takie postacie, wiecie, niczym przez bazyliszka ustalone na zawsze kamienne kompozycje… czasem na kamieniu, więc i postumencik jest i dziwnie chwiejnymi się zdają i serio, naprawdę zdaje mi się, że jak upadną, to może być bardziej niż niebezpiecznie, bo skały spiczaste i wody malutko…
Ale stoją.
Ciekawe czy ryby biorą? Znaczy, ekhm, czy oni ryby biorą? Bo wiecie, to brzmi dość dwuznacznie, no ale… widok onych postaci i to zarazem żeńskich jak i męskich, jak i mutantów popromiennych, napawa mnie dziwną wiarą we wszelkie ponadnaturalne przykrości rzeczywistości. Ale co mnie tam oni, ja idę do Jons Kapela sprawdzić te przylaszczki. Bo widzicie, kilka kroków przed Jons Kapelem jest takie miejsce, ona polanka idealna na ting, grobowiec, tudzież wiecie, jakieś ofiary składanie i zrzucanie czegoś tak ze skały… i one tam są. Ale w tym roku słabiutko. Znaczy są, ale niczym okruszki po posiłku, który odbył się wieku temu. Szkoda… marzyło mi się niebieskie pole. Kobaltowe właściwie. Niesamowite.
Ale nic to.
Ważne, że coś w ogóle jest, bo w tym roku nic nie rośnie po kolei, jak to zwykle w naturze bywa, ale wsio razem i od razu wrzeszcząc: hurraaaaa!!! Jakby się bali, że nie zdążą. Jakby koniec świata zaglądał im już przez listki, jakby… wiedziały.