„Płakała.
Już nie wyła, nie łkała, nie krzyczała, nie zwijała się w spazmach… już nie miała na to siły. Zwyczajnie łkała… łzy mgliste spadały z niej na ziemię i trawę i świeże ranniki oraz przebiśniegi. Które nie miały czego przebijać. Nie było przy niej śniegu, który pozwoliłby jej nie być widoczną, nie było przy niej innej mglistości, była sama. Pełna, dopełniona, doskonała, ale jednak przeraźliwie nieszczęśliwa. Łzawa.
Otulała Wyspę całym swoim smutkiem i desperacją, oblepiała i obmakiwała każdego i wszystko. Roztapiała się we łzach, a jednak nie znikała. Wprost przeciwnie. Znikające drzewa i znaki przy drodze dowodziły, że gęstniała, jakby właśnie te łzy i całe to zwątpienie ją syciło. Sprawiało, że puchła w swojej dumie, ale… czyż nie było to nazbyt sprzeczne? Nawet jak na mgłę? Choć przecież ona była inna niż te, które dotąd dotknęły Wiedźmy Wrony Pożartej.
Ale płakała…
Dziwnie mleczne łzy odpadały z niej i rozbijały się o czarną drogę. Drogę, która już nikt nie jeździł, o której nikt nie pamiętał i którą tak naprawdę dawno już zamknięto dla tego świata. Razem z domkiem z wieżyczką, razem z ogrodem, który mimo opuszczenia wciąż jeszcze nie zaczął zarastać, jakby drzewa i krzewy ograniczającego go lasu, wiedziały, że lepiej tam nie wchodzić. A może tylko na razie nie wkraczać? Może nadejdzie ten czas, gdy Płacząca Mgła pojawi się ponownie i znowu będzie można mieć nadzieję, że ten dom i ten ogród staną się częścią tego świata? A może nie było takiej potrzeby, bo przecież… czyż wszystko musi być dla wszystkich?
A ona wciąż płakała.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Piramidy” – … i faraony. No, dokładnie nie do końca faraony, ale wiecie, spiczasto jest. I skomplikowane przez to wszystko. Ale dla Terry’ego Pratchetta to oczywiście kolejny przyczynek, by opowiedzieć o kulistej planecie.
Mimo mojego osobistego ulubienia do piramid, jakoś ten tom zawsze pozostawia mni w pewnym… zaskoczeniu. Rozumiem, oczywiście. Pojmuję prawdy zawarte w tej książce, ale sięgam po nią rzadziej. Bo jest w jakiś dziwny sposób, cięższa niż inne. Dla mnie bardziej wymagająca. Ale może to dlatego, że jest jednak o matematyce? A wiecie, ja i matematyka, to różne wymiary. I choć w tej książce Pratchett udowadnia, że one istnieją, to wciąż ze mnie…
… wielbłąd.
Nadal absurd, żart i świetna zabawa! Ale na pewno nie dla początkujących. Paradoksy, bogowie, królowie i ostrzenie żyletek, trochę może przytłoczyć. To opowieść o tym, co mogłoby się stać z Egiptem, gdyby wszystko poszło w historii starożytnej trochę inaczej. A może i bardzo inaczej? No wiecie, co gdyby skrytobójca był jednocześnie władcą?
Kilka nowości…
Cisza i wiatr.
Wiatr i cisza.
Totalna przemienność. Gdy tylko przestaje wiać, a nie daj grzyba jeszcze nie pada, to nastaje koszmarna cisza i masz ochotę sobie wydłubać uszy. Masz tego dość. Bardzo dość. Potrzebujesz tego dziwnego hałasu, potrzebujesz onej wszelakiej namacalności słyszalnej powietrza. Po prostu nie tyle się przyzwyczajasz, co zwyczajnie nie jarzysz oddychania bez wiatru. Nawet jak cię rani, nawet jak to ten psychiczny wiatr… to jednak i tak lepiej z nim, niż bez niego.
A teraz się wyciszyło.
Po deszczach, po onej wpadce pogodowej, która to nie okazała się kolejnym śnieżnym Armageddonem, wiecie, miało nas zasniezyć, zawiać i w ogóle… Ten żart znowu krąży po internecie, coś w stylu: kazali wziąć trójkąt ostrzegawczy, pełen bak, łopatę, wodę i zapas jedzenia – i durnie się czułem z tym wszystkim jadąc autobusem. No to informujemy, że jednak nie zawiało. Znaczy wiało i coś przypominające mrożony śnieg pooblepiało nam autko, ale nic poza tym. Temperaturka potem spadła, ale tak serio, prawie przez cały tydzień świeciło słonko i tyle. Na polach pojawiły się oczka wodne, które odbijając błękit radosnego nieba wyglądają tak cholernie utopijnie, że ino brak na nich onych lelyi różowych i białych. I wiecie, medytujących w powietrzu amorków. Ale ekhm, może żeńskich amorków? Bo tak medytując w powietrzu, to jakoś tak po prostu wszystko widać i tak dalej. Ekhm… No sorry no, wszyscy tak jakoś wariują od tej dziwaczności, zielonych pól, błękitnych oczek, ino wianki pleść z czego się da i nie wiem, no jakoś tak tańcować, czycić wszystko i kompletnie nie zajmować się światem.
Moja piękna, cudowna Wyspa, jakoś tak czasem chyba działa na ludzi, że po prostu zmieniają się w nawiedzonych hippisów i wiecie, podskakują, popląsują, jakoś tak zwyczajnie wariują… A potem uświadamiają sobie, że u nas, to można co najwyżej sobie popląsać i pobiegać na bosaka po plaży. Pokąpać się kiedy się komu podoba, no może nie jak kwitną algi i wszelako ponaturzyć. Bo cała reszta, to wiecie, cudze polityki, które wszystko inne niszczą.
Trzej panowie w łódce.
A raczej trzej panowie bez łódki.
O nie, przepraszam, potem zrobiło się ich chyba pięciu. Widać to już ta pora. Pora na stanie w onych gumiaczkowych portusiach i z kijkami, wiecie, zapasem linki, żyłki, podbierakiem na pleckach, czy co tam jeszcze mają. I łowienie. Ciekawe, czy w ogóle to my mamy jeszcze jakieś rybiny? Nie no, pewno, że czasem widzę kuter, a dookoła niego stada mew, więc coś musieli złowić, ale kurcze ile i jak? I czy dobre? Czy te powojenne kwasy i zarazy wydostały się już z zatopionych beczek? A może jednak to tylko kolejny mit? Bo morze się zmienia, pożarło więcej Wyspy, niż przez 10 ostatnich lat, ale…
Czy rybowo jest dobrze, czy źle?
A może zwyczajnie i naturalnie zmiennie?
Wiecie, w dzisiejszych czasach człek już kompletnie niczego nie może być pewnym poza zdrowym rozsądkiem, ale ponieważ ludzie go potracili, to jakoś tak wszyscy głupieją i tyle. Koszmarne. Widać to wszędzie. W tym, co ludzie wykładają na ladę w sklepie, w tym, czego pragną, w tym, czego chcą tylko, a może w tym… czego mieć nie mogą? Nie wiem. Muszę przygotować się na „ballade” i tyle. Wiecie, dziś odkryłam, że jakoś tak ten świat, choć tak bliski Polski z jednej strony wcale się nie różni od niej, a z drugiej jest tak brutalnie materialny, że nie wie się co powiedzieć. Tam możesz mieć coś za darmo, tutaj dopiero się uczą tego, że mogą brać i nie płacić za to. Brać kompletnie wszystko. Bo wcześniej, bez urazy, ale też brali, tylko jakoś tak nikt nie nazywał tego kradzieżą. Bo przecież to takie brzydkie słowo, a to Dania. Najszczęśliwszy kraj najszczęśliwszych ludzi… którzy już przestali w to wierzyć, bo czuć nie czują od dawna, ale za to zawsze, ale to zawsze będą mówić, że taka jest prawda.
Pięciu panów bez łódki nadal stoi w zimnych wodach morza i rzuca oną linką w niezbyt głębokie głębiny i jakoś tak… zimno mi się zrobi. Wybaczcie, ale czy oni nie marzną? No serio?! W ogóle? Ani trochę? Nic a nic? Nic im nie marznie? Ekhm… bo jakoś pań nie widzę z patyczkami, ale panów tak, więc jaka jest różnica? No nie w płciach, no ludzie w zimnie?!!!