„Spacerowała tak ze swoim Jednorożcem Jorikiem i wyglądała dziwnie. Nie żeby nagle odziała się w zwiewną, dziewiczą, białą szatę… nie aż tak. Nie sypała kwiatków dookoła, nie sprawiała, że ptaszki niesrając ćwierkały dookoła niej. Nie wcinała żonkili i krokusów… no ale, jednak dziwnie. Serio dziwnie. Nie miała welonu, ni warkoczy długich, nie miała onej poświaty, ni pod jej stopami nie zakwitały stokrotki i kaczeńce.
Nie, nic z tego.
Ale jednak…
… dziwnie było.
Mawiają, że jednorożce prowadzają się ino z dziewicami. Mawiają też, że wielu z nich już nie ma na świecie, ale też mawiają, że cukierki wychodzą z odwłoków kolorowych zwierzątek, więc wiecie, czy należy im wszystkim wierzyć? Czy należy to, że jedna wiedźma prowadza się z rogatym koniem uznawać za dziwne? Może nie? Może to w rzeczywistości coś całkiem zwyczajnego i normalnego, a świat po prostu zdziwaczał i zapomniał? Któż to może wiedzieć?
Któż może?
Oni spacerowali.
Lekko uchylając się pod mocniejszymi podmuchami wiatru, najpierw na plaży, gdzie piasek wciąż był jeszcze lekko zmrożony, gdzie pojedyncze wodorosty pokryte były lodem. Potem poszli do portu pogłaskać Niewidzialne Dzikie Łódeczki, które serio domagały się pieszczot przy tak ogromnym, mrocznym dziwnie, ale jednak pełnym pełni księżycu? A potem, zwyczajnie podreptali skrajem drogi. Dalej i dalej. Jakby nic ich nie męczyło, jakby coś ich prowadziło? A może po prostu wiedzieli, że tego światła trupiomlecznego należy napić się tylko z tego jednego miejsca. Tam za rzeką, tam za skałami, tam, gdzie morze przybrało dziwnie negatywową barwę. Niby szarą, niby czarniawą, niby nadzwyczajnie mleczno-starosrebrzystą. Pochylili się. Ona ukucnęła, on podkulił przednie nogi… i pili. Pili oną poświatę księżycowości, aż pociekło im po brodach, aż poczuli się pełni, aż coś się zmieniło i zniknęło, a potem…
… wrócili do domu.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Tron z żelaza” – … i koniec. I nie ma już nic. Pozostali tylko ci bohaterowie, ona historia. Jedni z was sięgną po książki historyczne, by sprawdzić ile było w tym prawdy, a ile fantastyki, inni znowu zapomną, pominą; będą też ci, którzy czegoś się nauczyli.. siły i prawdy o świecie.
Bo serio, mimo iż jest to tylko fantastyka, to jednak jest w tej trylogii coś więcej. Nie tylko magia, półprawdy historyczne, nie tylko próba opowiedzenia o tamtych czasach, niezwykła rekonstrukcja, choć autor oczywiście wspomina, że to wszystko, to tylko… fikcja. Podparta faktami, ale jednak fikcja. Ale wiecie co, moim profesorom mogłaby się spodobać.
Wiele się zmieniło w trzecim tomie, wiele spraw w końcu rozwiązało, autor jednak pozostawia nas z pewnym niedosytem. Wiecie, z tym słodkim jątrzeniem, które sprawia, że zastanawiacie się, kiedy pozwolicie sobie na powrót do tego świata i tych bohaterów. Bo przecież stali się rodziną. Dziwną i może dysfunkcyjną miejscami, ale jednak… nawet duchy. Nawet ci, którzy odeszli wciąż zdają się trzymać tych stron…
Dobra trylogia.
Walentynki…
Szukałam ich. Serio ich szukałam. Widzicie, wzięłam sobie na punkt honoru i odwiedziłam garść sklepów… i nic. No dobra, takie nie do końca nic. Na pewno przecena toreb słodyczy marki Quality Street o 0,75DKK wyraziście mnie wzruszyła. Do tego oczywiście kwiaty. Są cięte, ale przecież są zawsze. Są słodkie doniczki z sadzonkami i wetkniętym serduszkiem, doniczki z żabką i czymś nie do końca animalistycznym i… właściwie, to nic więcej. W Lidlu dostaniecie róże w czekoladzie na patyczku i opakowanie czekoladowych serduszek. I już. Wyciągnięte czekoladki ze wszelakich sklepowych kątów. I wiecie co. Pewno, że te rzeczy znikną, bo panowie obdarują panie, ale ten kompletny brak jakiegoś miłosnego szaleństwa mnie dobija. Oj pewno, że da się coś wymyśleć, ale… u nas nie ma tej całej konsumpcyjnej radości i wiecie co…
… brak mi jej czasem.
Za to jak już mówić o Lidlu, to wiecie co… pustki.
Kompletne i wielkie. I jeszcze ta dziwna myśl kołacze się w człowieku, że oni tam budują kolejny i przecież będzie musiał go czymś wypełnić, a tutaj pustki. Kompletne i przerażające. Wiecie jak to jest wejść do ogromnej hali i znaleźć tam tylko resztki? Na półkach z sucha karmą coś jeszcze jest, maciupkie stoisko z kwiatami, ostatnie suche bułki… trochę żarcia w pudełeczkach plastikowych. Wszystko oddalone od siebie, wszystko jakoś tak uplasowane, ale przecież nie zakryje tych pustych koszy. I resztek zwiniętych linek w nich. I jeszcze może jakieś dziwne rzeczy, które… nawet nie wiem do czego i od czego są. A nawet to, co jest, to jest go tak niewiele…
Współczucia dla wegetarian. Sama wciągam zielone i wiem, że jest go mało, a to co jest, nie oszukujmy się, jest kompletnie mało zjadliwe. Obrzydliwe. Kiedyś były przetwory – bez cukrowej polewki – i oczywiście mrożonki, a teraz, podobno wszystko ma być świeże. Ale co to za świeżość, gdy coś dochodziło do siebie, do kolorów, na jakimś rąbanym statku spryskane chemikaliami? No ludzie no!!! Przecież nie teleportujemy żarcia z tej całej Afryki!
Pomyślcie.
Księżyca blask…
A tak.
Podobno mamy jakieś zaćmienie, do tego pełnię i coś jeszcze, Jupiter zagląda mi w okno, mózg się lasuje, czyste szaleństwo. Ale wystarczy nocą, taką wiecie, niepełną, raczej czymś na kształt późnego wieczorku i dobrze się ustawić. Pomiędzy księżycem a sobą umieścić morze i może być doprawdy fantastycznie. Nagle człek rozumie dlaczego opisuje się to światło jako trupie i dlaczego tak dziwnie pusto dookoła. I dlaczego… nie, no przecież to nie może by zombie?!!! Oczywiście, że księżyc widać tak, a nie inaczej, bo zwyczajnie ciemno dookoła, że oko wykol, tudzież nadstaw się zombiemu, albo… no ciemno jest. Ale za to wschodzący księżyc tuż nad horyzontem przez sekundy zdaje się być tak ogromny i lekko malinowy, aż chce się polizać, tylko że, tylko że ty właśnie spędziłeś wieczór wczesny na zwiedzaniu ponownym Ekkodalen, no i chyba masz już dość. Wcześniej przez półtorej godziny siedziałeś pomiędzy betonem a morzem, by tylko złapać TO zdjęcie i spotkałeś stojącą brodę, więc sorry… ale jesteś już zmęczony.
I lekko przemarznięty. Bo chociaż pojawiło się niezapowiedziane słonko w piątek, w sobotę się ono też po niebie rozglądało, to jednak… nad samą wodą wiatr zrywa twarz. Wciska się gdzie się da, a da się i w te miejsca, serio, sprawdziłam na sobie. Ale wiecie, w Ekkodalen chociaż może nie kopy tego śniegu, ale jednak cudowna, biała ścieżka i kolorowe mocniej niż zwykle skały i oczywiście one sopele na nich, więc no, nie można się oprzeć. Idę ku zachodzącemu słońcu, czy raczej pomarańczowo-różowawej poświacie, a w plecy dźga mnie odbijanym światłem kulka księżycowa. Dziwne to wszystko i niesamowite zarazem i tak szybko znika. Chwila pod drzewami i już nie ma słońca, a księżyc wysoko. Wyłazisz ze złapanymi, ukochanymi kwiatkami wiosennymi – wiecie te niebieskie winogronka – i już ciemności bornholmskie opadły Wyspę. A są one nader specyficzne. I nagle, pada w nie ona srebrzysta, martwa mleczność księżyca i serio…
… chce się wyć.
A może to tylko ja? Jakoś nigdy z księżycem nie było mi po drodze. Chyba zwyczajnie, no wiecie, jakoś tak nie moja to bajka, ale słonko też nie, więc co mi zostaje? Tylko morza szum, wiatr i deszcze? Tylko mgły i śnieżyce?
Tylko to?