„Był niebieski, więc od razu powinni byli być podejrzliwi. Ale nie. No przecież jak to? Do każdego z sercem na ręku i to nie pierniczkowym i w czekoladzie, ale onym bijącym wciąż ochłapem, wydartym po majowskiemu z piersi niezbyt chętnego, lecz otumanionego, więc spolegliwie współpracującego niby tam ochotnika. No wiecie…
Tak na miłe dzień dobry!!!
Nikomu nie przyszło to do głowy.
Ni na chwilkę.
Ni na myśli odblask.
Nie, nic się nie pojawiło w ich głowach klekocząc, gdy go tylko zobaczyli. Nic nie zaćwierkało nad uchem, nic nie zastukało, załomotało, nie spadły z nieba anielskie chóry nagle poślizgnięte na rozlanym bananowym papku, nie… nic takiego się nie stało, dlatego tak stali zafascynowani jego niebieskością. Oną innością, a jednocześnie fascynującym wpasowaniem się w oną mglistą lesistość prostych drzew o ciemnych konarach i wysoko, gdzieś tam znikających czubkach. I omszonych w dolnej części, w onej przykorzeniowej… Bo to o niego im chodziło. Znaczy raczej jemu chodziło o nich, może? Na pewno ktoś komuś i z czymś.
Koniecznie!
Ale on był taki śliczniutki. Wiecie niebieściuchny w tych odcieniach sztucznego turkusa. Ciemniejsze babyblue, czarowność niesamowita nieba, które czasem po prostu wali się na głowy i wiecie, opada na pnie. Nieba, któremu ni chce się już pracować na górze, a które zmierza tam w dół…
No wiecie, w TEN dół. Bo przecież i niebo może się czuć niepotrzebne i zbędne. I ono całkiem zwyczajnie postanawia czasem olać oną boskość i… wkurzyć się na tych wszystkich ludzi, którzy przestali na nie patrzeć i je podziwiać. No nawet świętym może przecież w końcu po prostu zdarzyć się nerwopuść!!! A oni…
… a oni tylko na nie spoglądali zachwyceni kontrastem, a potem odeszli z tym obrazem w głowie, duszy, czy innym organie, w końcu byli przecież nader różnorodną grupą. I wiecie co. Zapomnieli o tym, bo w końcu niebo tak chciało, a piekło, cóż, piekło nic nie miało przeciwko temu.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Szóstka wron” – … oszołomienie. No bo sami popatrzcie. Człowiek otwiera książkę, a tam czarne strony i białe, których krawędzie są poczernione. I doskonała oprawa graficzna i oczywiście zakładka czerwona, niczym krwawy ślad…
To musi by zapowiedź czegoś wielkiego i jest, ale zarazem… i nie jest. Nie zrozumcie mnie źle, to bardzo dobra powieść, ale to nie jest wciąż godny następca Scotta Lyncha. Zresztą, jego chyba nikt nie może zastąpić. To też nie Robin Hobb, ale przecież powieść jest dobra. A może mi już dobra nie wystarczy? A może jednak nadmiernie młody wiek tych bohaterów trochę jest dziwaczny w tym jak mówią i co robią. Oj, oczywiście, iż zdaję sobie sprawę, że na ulicy szybciej się dorasta, ale wiecie, dorastanie i dojrzewanie to jednak nie to samo.
Oto opowieść, kolejna, o złodziejskiej paczce, w której zmieściło się tyle niesamowitych bohaterów, że aż człek nie wie kogo lubi bardziej. Że nie wie kogo wybrać, w końcu dokonuje wyboru i co, i nagle się łamie, bo akurat ten wątek nie jest dopracowany do końca. Tak… to chyba problem tej powieści. Masa niesamowitych postaci, bogatych, różnorodnych, ale wciąż takich sztampowych lekko, ktoś zakochany, jakaś dziwka, wszyscy z przeszłością, koleś z bogatego domu… Ale nic to. Grupa dostaje zadanie i je wykonuje. Po drodze omal przeżywają, omal się wykrwawiają, omal dochodzi do zdrady, a może jednak…
… ktoś zdradził.
Warto. Dla bohaterów, ale nie do końca oprawa tak niesamowita, dorównuje temu, co znajdziecie w środku. Ale może kolejny tom wniesie dopełnienie? I jakoś wzmocni nastrój, jakoś go nasyci? Może… chyba dam tej powieści jeszcze jedną szansę. W końcu podobno kolejny tom ma być czerwony!!!
Wiatr…
Cudowny wiatr zamraża cię w ciągu chwili, ale i tak wyłazisz na plażę. Bo przecież wciąż, mimo iż tyle lat minęło, to wciąż jeszcze to cię fascynuje. Że z drzwi, ze schodków widzisz ten wzburzony błękit czy granat. One światełka na statkach, całą tą horyzontalność pełną. Wilgotność, ciągłą zmienność… Chodząc tak dookoła Wyspy, wiecie, jak się da, jak najbardziej brzegiem, widzę, że w tym roku wszelkie pływy były o niebo wyższe, morze zabrało sporo lądu, naniosło piasku, odsłoniło głazy, ale też i je przeniosło. Wszystko jest takie inne, a jednocześnie takie same, bo przecież to natura! Przecież ona jest zawsze dziwnie bezpieczna, nawet jeśli przefasonuje ci całą dookolność. To wciąż woda, skały i piasek. Znajome sprawy…
Dwie pary łabędzi prowadzają swoje młode, aczkolwiek już nie tak młode raz to na fale, raz to zaglądają do portu. Jakby już serio miały dość onych burzanów wonnych. Jakby chciały spokojności, gładkiej powierzchni morza i zwykłego żeru. Ponownie mijam pana, z którym wymijamy się miejscami na falochronie. Ja najpierw kicam tam robiąc zdjęcia w przeróżnych pozach, potem on tam człapie, macha głową i zarzuca swoją wędkę. Ot wiecie, zwykła zmienność w naturze Wyspy. Zwyczajność i codzienność. Ktoś mógłby powiedzieć, że nuda…
Kaczkom też znudziło się bujanie na falach, albo wiecie, ów kaczkowy aviomarin im przestał działać. Znalazły sobie odkryta mieliznę nasyconą ostrymi kawałkami traw – pustych w środku – no i się tam niby kryją. Ino one zielonkawe łebki widać. Błyszczą im się te piórka, jak nie powiem co. No nie powiem, bo przecież co mi do jajc? LOL Ale kaczki siedzą między twardymi i ostrymi kantami traw i jakoś im tam chyba dobrze. Dość mają wilgotności. Od czasu do czasu któraś zanurzy łapę w wodzie, pokręci łbem i zwyczajnie zrezygnuje. Którąś w końcu pogoni głód, ale wiecie, też tylko na chwilkę. Zaraz wolą stały ląd, a może zwyczajnie umówiły się na podpatrywanie fal, ale z oddali. Tych fal, którym tak fajnie świecą się grzebienie. Granatowo-kobaltowych, lekko ociężałych, mocnych i wielce zdesperowanych, by przeć do przodu.
Ile się da.
Winterferie.
Znaczy no wiecie. Więcej samochodów na ulicach, Fastelavn co prawda dopiero za dwa tygodnie, ale już wszyscy gotowi. Nigdy nie rozumiałam tego święta, więc wiecie, jak zwykle spędze go chowając się przed dziećmi. Zresztą, czyż nie robię tego codziennie…
Turyścizna zjeżdża na Wyspę zachęcona niższymi temperaturami i obiecanym, ośnieżonym stokiem, ale… oczywiście znowu coś poszło nie tak i zamiast przygotować stok tydzień temu, kiedy to śnieżyło i naprawdę mroziło, no nasi zabrali się do tego dopiero teraz i jest problem. Jakby kurcze nikt nie umiał zerknąć w ono cudo, co to zwą je prognozą pogody. Oj pewno, że nie zawsze się sprawdza, no ale jednak ludzie, zerkajcie w te mapeczki. Turyścizna się podłamie, jak im nart nie starczy! No i kurcze co, znowu ino te rowery? A! W sprawie rowerów uważajcie, bo rozjeżdżone błotne ścieżki zamarzły i potworzyły niezłe koleinki, więc się można nieźle wykopyrtnąć. Ale za to połazić można oczywiście jak zwykle. Krok za krokiem. Raz do portu, potem w górę na skały, potem znowu w dół i jeszcze raz i znowu…
W Hammerhavnie cudowna cisza. Dziwność nad dziwnościami. Zwykle to tutaj wieje i faluje najbardziej, a jednak teraz wszystko dookoła jestpłaską taflą. Ruiny w oddali lekko oprószone śniegiem i człek się nadziwić nie może temu całemu pięknu, onemu niebu błękitnemu, zmienności kolorystycznej fal… nosz kurcze ile może być odicieni niebieskości i zieleni, czy turkusów?! No ile?! Wpatrzony w oną całą głębię uświadamia sobie, że… dużo tej wody. Ha ha ha! Też mi odkrycie, co nie? Nie ma to jak zabłysnąć mądrością, ale stańcie sobie kiedyś na końcu tego falochronu, czy mostu, czy jak to zwał widokowej miejscówki… i popatrzcie w dół. Widać dno, widać, ale… to tylko dlatego, że woda czysta. Plaża jednak jest dość daleko, miejsca dla łódek też oddalone… a to, gdzie wpływa się pokazuje tylko ogrom i głębokość, kosmiczną.
Lekko przerażającą.