„No dobrze.
Miał na sobie rzeczywiście coś na kształt pogniecionego, zmaltretowanego silnie i to nie przez żywioły natury, namiotu… takiego raczej zwiewnego, ale i wielowarstwowego. Z kapturkiem. Ogólnie mówiąc, nie tyle szedł, nie tyle tuptał, co sunął nad powierzchnią zamiatając wszystko i wszystkich. Nadmiernie szeroki, niemieszczący się w mniejszych pomieszczeniach, dziwnie barwny, bo namiot w końcu był silnie łatany w wielu miejscach i to czym się dało: gaciami pradziadka, stanikiem kochanki, spódniczką zagubionej harcerki, która gryzła i tak naprawdę była wilkołakiem… skórą z upadłej zwierzyny, mocno mutowanej, więc wiecie, świeciło jak pierun wie co, kawałkiem zamalowanego płótna, chusteczką wciąż mokrą od łez…
Pognieciony był cały i lekko depresyjny mocniej, niż Wiedźma Wrona Pożarta, ale przecież to nie czas na konkursy! Zresztą, bida z niego była taka, aż trudno uwierzyć, że mag. Czarów w nim może i było pełno, może nawet wypychały go i napychały lepiej niż brukselka z kapustką i lodowym deserem z groszku i fasolki. Ale nie wychodziły. Dlatego nikt go nie chciał. Nawet w swoim pobliżu. Dlatego tutaj się pojawił… i chociaż mógł przecież w końcu wypuścić swoją magię, chociaż mógł tak zwyczajnie znowu zmagicznieć, to jednak kto by chciał czekać w dzisiejszych prędkich i ekspresowych czasach? No kto? Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, by dać mu szansę, by może pogadać, rozluźnić go, by jakoś tak do niego dotrzeć, jeśli są inni, którym wystarczy zapłacić, nadusić odpowiedni guziczek i magia już jest. Może i ułudna, może i wszelako magia nie do końca normalna, zwyczajna i codziennie prawdziwa, no ale…
Nikt go nie chciał, więc został tutaj.
I bardzo się polubili z Wiedźmą Wroną. Jakoś tak do siebie zaczęli lgnąć. Pierun wie o czym tam szeptali, bo ten namiot zdawał się zbyt często zakrywać ich oboje i wtedy nagle niknęła magia z całego świata… ale tylko na mgnienie oka.
Tylko…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Anna i pan Jaskółka” – … na pierwszy rzut oka? Skromna i delikatna. Okładka subtelna, biała, z cieniem jaskółki, kilkoma drzewami i dziewczynką. Opis: rok 1939, znikający ojciec i dziewczynka, z jednej strony dorosła, z drugiej wciąż dziecko.
Książka od początku zniewala.
Boję się jej, dość mam bólu namacalnego w tym świecie, by jeszcze dostać go od książki opowiadającej o II wojnie światowej, a jednak nie potrafię się jej oprzeć. Jakoś dziwnie mnie przyciąga. Niepokojąco. Ale przecież będzie straszna, bo jak może być pogodna i lekka, jeśli opowiadać będzie o wojnie. O wędrowcach: dziewczynce i tym, którego ma nazywać tatusiem. O nibymagii i nibyczarach o…
Okay.
Cała masa tutaj mądrych słów, przenośni i zwierzęcych metafor. I oczywiście brak całkowity uznania, iż nie do końca każdy jest tylko zły, czy dobry. Autor na samym początku wydaje pewien wyrok i po tym wyroku książka zatoczyła miły łuk i jebnęła w ścianę. Przykro mi, ale nie. Mimo owych wielkich cytatów w stylu: ten, co próbuje zrozumieć świat bez dzieci, jest jak piekący chleb bez drożdży… i tym podobnych. Może to moje polskie pochodzenie, wiadomo mamy jakieś, ekhm problemy z owym okresem, a może zwyczajne chodzenie i głodowanie… przenośnie w miejscach, gdzie ich nie potrzeba. Dziecię, które tutaj nie jest dziecięciem? I dokąd oni idą?
Kopia „Małego księcia”? Hmmm, czyżby autor-aktor też miał pewne problemy? A może to ino owa moja polskość, która widzi, że i prawa i lewa strona to złe zwierzaki – Niedźwiedzie? Serio? Misie są cudne! I wilki? Jak można? Nie da się tak. Nie da, po prostu… wystarczy poczytać historyczne książki. Ale owszem, słownictwo piękne, ach, toż facet się pławi w nim, więc mocny egocentryzm dorzucamy do puli, a realizm magiczny, oj niewykorzystany strasznie, rzeczywistość skrzeczy, brudzi… Wiadomo, że wojna, ucieczka, trzeba się ukrywać, ale to dziecko, nie mówisz mu w romantyczny sposób o tym, ino uczysz je przetrwania. No ludzie… TO WOJNA!!! Liryczna bajka, czy opowieść o dziwnej dziewczynce, dojrzewającej, zafascynowanej chudym gościem?
Dla mnie nie.
Coś nowego… między innymi kilka tomów, na które tak bardzo czekałam!!!
Mglisto i wilgotno.
Zapowiadają mrozy.
Jak będą mrozy, otworzą górkę dla narciarzy… jak będą? Bo będą, czy nie będą? No powiedzcie, że się uda, i że jakoś tak zaśnieży, zamrozi i milusio zimowo będzie? Obiecajcie mi, błagam!!! Bo na razie spaceruję sobie po mglisto-wilgotnym Almindingen, no i bez urazy piękne jest… te wszystkie strumienie i woda rzeźbiąca wciąż i to, co już wyrzeźbiła, te dziury z wodą, one podmoknięcia, siku się chce od razu, ale jednak, piękne to wszystko. Do tego pozostałości liściowe, one brązy, rdzawości i głębokie karminy. Cudowne przecież, a jednak ja wciąż chcę śniegu. No mrozu chociaż, coby to wszystko skuł lodem i sprawił, że kwiaty pojawią się na szybach i na rzeczkach, a już na pewno na morsko obmywanych kamieniach.
Na razie jednak mglisto.
Wilgoć włazi w człowieka i bardziej nim telepie, ale za to jak fajnie się spaceruje, szybciej i szybciej, aż czujesz to dziwne palenie w płuckach, to ściskanie w gardle, oną dziwną czystość nagle deletującą wszystkie problemy gdzieś tam zabłąkane. To co codzienne i to, co męczy nas od święta. Ostre powietrze wdziera się w wnętrzności i robi przegląd. Sprawdza i to i tamto. Od razu pewne rzeczy zaznacza do usunięcia, inne znowu zapamiętuje na potem, by koniecznie je zatrzymać. Bawi się flaczkami, lekko puka w pęcherzyki, płucka muska i głaska, a gardziołko lekko zipiące ino dodaje jej siły…
Cudne to i tak bardzo zwyczajne.
Wiecie, proste spacerowanie. No dobra, może nie powolne, bo takie mnie nudzi, ale jednak silne, mocne, genialne rozruszające i kości i to, co w środeczku człowieczka siedzi. I to co, na przykład, można zwyczajnie zmienić.
Odmienić.
Zmodyfikować.
Coś nowego…
Widzicie, tupta człowiek to tu to tam, czasem ma jednak ochotę na to, by ten spacer trwał i nie kończył się… i w końcu zamiast znowu zahaczyć o Ekkodalen, to nie, w końcu robi to, co sobie obiecywał od wielu miesięcy, czy nawet lat i idzie w drugą stronę. No w lewo. Przełazi przez ulicę, obok dziwnie wściekle białego samochodu na maleńkim parkingu i idzie ścieżką wyględnie rowerową. I nagle znajduje najbardziej tęczową skałę, jaką dotąd widział. Gładką, porośniętą na górze szczecinką porostów i maleńkich brzózek, a dołem, który oczywiście mocno ocieka i tak dalej, wzbogacona wypryskami roślinności lubiącej podmokłe. Ale skałka to jedno, drugie to to, co dzieje się tutaj, gdy jest troszeczkę, odrobinkę cieplej.
Troszeczkę…
Otóż pląsają tam islandzkie koniki!!!
Ha ha ha!
Niby człek wie, że koniki to u nas codzienność, że i pod wierzch i z wózeczkami, że pląsają sobie względnie wolne, takie wiecie, niby owcowate, no a tutaj się okazuje, że są też inne. Na wpół dzikuskowate islandzkie włochate, milusie kolesie podkuwane. Mają całkiem niesamowitą miejscówkę, wiecie przedłużenie Ekkodalen. Rzeczka, znaczy coś do picia jest, skała by osłonić sie od wiatru, drzewa dla widoku, z innej strony dolina, z innej lesistości. A tuptają sobie po czymś, co jest mieszanką ciemnej ziemi i skał. Na pewno nie jest to łatwa deptaninka, ale dla nich wprost idealna. W końcu to koniki islandzkie. Cudowne są, ale proszę nie karmić!!!