Pan Tealight i Niewiosna…

„Przylazła Niewiosna i zaczęła się domagać uznania jej za piątą porę roku. Głośno się domagała i donośnie, używała słów wybrednych mniej lub bardziej, ale też i rzucała w powietrze różnymi przedmiotami, z których większość dawno już straciła dobrotliwość ważności spożywczej. Nikt z zebranych dookoła eksponatów Sklepiku z Niepotrzebnymi nie rozumiał dlaczego zwracała się do nich, ale pozwalali jej. Zresztą wyglądała tak dziwnie. Miała na sobie kożuszek, ale rozpięty i widać było falbaniastą koszulkę nocną w groszki pod nim, do tego szaliczek, czapa typu wkurzony, zamarznięty Syberyjczyk i jeszcze gumiaczki z futerkiem szarym. Skarpety – no upadła, to widzieli, że długie majty i grube skarpety – i plecaczek w kwiatuszki. Włoski miała długie, jasne, wiecie polotek taki, ale gdy się spojrzało w dziwnie niebiesko-żółte ślepia, to jak nic stara dusza, bardzo stara…

… więc dlaczego? I po co jej ta cała piąta pora?

Niby Pan Tealight chciał jej uzmysłowić, iż niektórzy uznawali istnienie Przedwiośnia i Przedzimia, a one co prawda nie chciały być uznawane za pory roku i ogólnie miały to gdzieś, ale ona miała to ich gdzieś w swoim gdzieś własnym… Ogólnie mówiąc w tej rozmowie krzyczanej, mało rozumianej i mocno wrzaskliwiej przeszkadzało to, że była dojrzewającą nastolatką z pryszczami, i nadmiarem makijażu oraz kolczyków, więc serio… było trudno. Nie chciała uznać niczego i nikogo, aż w końcu przyszła Wiedźma Wrona Pożarta, która nadmiarem kolczyków ją przewyższała, co trochę Niewiosną trząchnęło, że taka stara, a wciąż kolczykowa… i usłyszała, a ona powiedziała:

– A to sobie bądź!!! Kto ci broni? Bądź sobie i bądź cicho!!! Bo ja wciąż chcę Zimy!!!

I znowu w Białym Domostwie i okolicy zapanowała Cisza i Spokój, względna Cisza i znikomy Spokój, ale jednak… panowali…”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_1563 (2)

Z cyklu przeczytane: „Ulubione rzeczy” – … czytałam kiedyś. Wróciłam, bo w końcu dorwałam resztę powieści Bolton i nadal jestem w szoku. Jak można tworzyć tak niesamowite opowieści? Jak można tak pisać i tak naprawdę nie być WIELKĄ znaną autorką? No naprawdę?

Bolton w tym tomie, rozpoczynającym opowieść o Lacy Flint porywa nas do Londynu. Zapoznaje z dziwną, pełną tajemnic dziewczyną, młodą funkcjonariuszką i… czaruje. Bo chociaż wydaje się nam, że wiemy, że podejrzewamy, ej no, walmy to – jesteśmy pewni tego, kto zabija i dlaczego wzoruje się na Kubusiu, to jednak… w końcu jakoś do nas trafia, że niepewność, to coś ważniejszego. Niepewność to pełnia onej fabuły! Nie młoda gliniarka, nie dziwny koleś co coś do niej czuje, ale też i ją podejrzewa, nie zespół śledczy, nie aromat Londynu… nie!

To niepewność!!!

Bolton ma dar. Potrafi nie zanudzić czytelnika opisami, potrafi być dokładna, a jednocześnie głęboka. Cudownie buduje swoich bohaterów i tak naprawdę każdy z nich jest innny i specyficzny oraz skomplikowany, ale przede wszystkim cudownie się nią czyta. Ona jest pełna. Jest kwintesencją kryminalistycznej opowieści, która nie jest wyłącznie zlepkiem dialogów i wiecie, wymyślnymi badaniami. To stara robota. Brutalna i krwawa, ale też… człowiecza. Ludzka dziwnie. Wciąż niepozbawiona defektów człowieczej niewinności. Ale i pełna konfliktów. Bo przecież, czy wciąż można być gliną, po tym, co się widziało? Czy wciąż można jeszcze żyć, mieć rodzinę, gdy w woreczku dostarczono ci macicę?

Jedna z moich naj!!!

IMG_5340

W końcu mam to tomiszcze. Trzeba przyznać, że książka wydana jest pięknie… „Naznaczeni śmiercią” Veronica Roth

IMG_0817

… i ma fajne materiały promocyjne.

IMG_0747

Serio fajne.

IMG_0746

I mam bzika magnesowego, co możecie już wiedzieć!!!

IMG_0861

I tatuaże?

IMG_0855

I ta torba…

IMG_0879

A… i pozostałe styczniowe nowości!!!

IMG_0812

2 dni słonka…

2 dni słonka i ludzie szaleją. Wielce oznaczają sobotę jako najpiękniejszy dzień roku, jakby serio ten rok właśnie się kończył… chociaż jeśli człek spojrzy na koguta, to może i się skończył? A tak w ogóle, to kurcze muszę sobie poczytać o roku koguta. Jakoś tak sam kogut jako zwierzę kojarzy mi się z kurami. I wrzaskiem i lekkim strachem, bo w życiu opowiedziano mi o wielu bojowych osobnikach. Ale poza tym. Nie no, wiem jak wygląda kogut i wiem, że potrzebują go kury i haremowatość wielbi i tak dalej, ale poza tym… hmmm, rok koguta?

Jak to brzmi?

No ale, dwa dni slonka.

Zachód był piękny, co do wschodu to nie wiem, bo w piątek wiecie, było szaro, słońce rozwinęło się trochę później, a w sobotę, to po prostu zaspałam szczęśliwie. Pamiętajcie, że sen jest ważny i bez snu się nie da. Ale wracamy do słonka. No to było przez dwa dni. Łącznie ze szronem, cudownie północnym powietrzem palącym w płuckach, oraz oczywiście tym błękitnym niebem, aż boleśnie błękitnym, aż białym. I oczywiście morzem i plażą i lasem i cieniami w lesie i jeszcze oczywiście tymi promieniami słonecznymi, które nie tylko plączą się po mchach i gałęziach, ale i oświetlają to, co im się podoba. Tej kupy, co w nią wdepnęłam to raczej nie oświetliły, więc wdepnęłam…

A szron?

Widzicie.

Szron jest, ale ino taki ziemny i lekko trawiasty i mszany. I jeszcze może napiaskowy? Piękniusi taki. Szpileczkowy. Wygląda, jak jakaś bajka, która rozkruszyła się na części składowe i postanowiła, że złoży się później. Niczym opowieść, legenda, która padła na podatny grunt. Niczym coś więcej, niż tylko woda i niska temperatura!!!

IMG_0518 (3)

2 dni słonka, a dziś znowu wiaterek i pochmurność. Muszę przyznać, że taka pogoda własciwie człowieka odpręża i naprawdę zwalnia od nadmiernej aktywności. Naprawdę… jakoś tak nie wymusza na człowieku od razu nadgonienia sprzątania, zmiatania, zdjęciowania, badania skał, głazów i wszelakich innych działalności nazewnętrznych. I fajno!

Siedzisz sobie w domku, załączasz świeczki, no dobra w rzeczywistości tutaj zapalenie świeczek jest działalnością dzienną, nocną i oczywiście wszelako międzyporową, więc nie chodzi ino o mroczne pory. Wiecie, załączacie, zalewacie, dolewacie, zabawiacie, macie kogoś lub nie… ale macie hygge. Aczkolwiek nadmierne używanie tego słowa przez blogerów książkowych ostatnio wprowadza mnie w stan silnego podenerwowania i ogólnych, wyrazistych jednakowoż, objawów Touretta. Oj powiedzmy szczerze. No strasznie klnę. Strasznie!!! Bo widzicie, tutaj to pewna świętość. To cud nad cudymi cudami i oczywiście wszelaka filozofia. Religia nawet. Moc, która sprawia, że to wszystko się kręci, jak one wiatraki wczoraj, w mroźnych powiewach wieczoru i promieniach zajebistego zachodu słońca.

A tak, zachód słońca mieliśmy niesamowity.

Wyobraźcie sobie mroźną aurę i lekko oszronione trawy, w oddali nagie drzewa, lekko falliczne w swych kształtach, inne znowu przypominające ogromne dłonie powstających z grobów zombich, a na niebie całe spectrum barw. Przez chwilę, pewno szkiełko lodowe sprawiło, że zamiast zwyczajowych pomarańczy, niebieskości i w końcu czerwieni i różów, było wszystko. Cała pierniczona tęcza!!! I to jeszcze w postaci trójkącika równoramiennego, szpicem skierowanego w stronę ziemi… po bokach te łapy, znaczy drzewa wiecie, dołem pola wciąż zielone, niektóre lekko ino przeorane i jeszcze oczywiście ta chmurka mglista, mglistość chmurkowa, która sprawia, że wszystko przez cały czas ma jakąś barwę.

Jakąś…

Inną taką, niesamowitą.

Głęboką.

Powalającą… i chociaż palce odpadały i fotki człek strzelała z rąbanego ronda, bo jednak tam było najlepiej, a na wiatrak się nie załapał i trochę mocno teraz żałuje, to jednak, no wiecie, pięknie było. Teraz szarość może mnie uspokoić.

IMG_0541

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.