„Pojawiły się nagle i wcale nie było w tym nic dziwnego.
Widzicie, czasem rzeczy się pojawiały w Sklepiku i tyle, a czasem znikały i też nie było to wielce szokujące, chyba że chodziło o ukochany kubek Pana Tealighta, czy puszkę z herbatą, która miała dokładnie pięćdziesiąt cztery nóżki, ale ich nie używała… albo i misia Wiedźmy Wrony Pożartej, znaczy któregoś z misiów, albo Misia; to pojawiał się pewien nastrój problemu, ale pojawiające się drzwi z dziurką od klucza, kluczem dyndającym na klamce srebrnej, zdobionej w kształ lwiej łapy, drewniane, wiecie, lekko obdrapana, ale widać, że farbki użyte w malowaniu były wyłącznie bogate i złotawe, miedziane, lub srebrzyste…
Drzwi Całkiem Nieznajome pojawiły się właściwie nie wiadomo kiedy. Po prostu któryś z Mikołajów, co to właśnie udawał się porozmawiać ze Smokiem z Komina, zauważył je na półpiętrze, które też kiedyś nie istniało, ale teraz istniało i nikt już z tym nie miał problemu. Zauważył brak tabliczki, czy numerka doczepionego do drewna, więc wiecie… zapukał, ale tylko echo mu odpukło, to stwierdził, że nie będzie przeszkadzał. I nikomu nie powiedział, bo i po co? Ojeblik była druga… podobno się od nich odbiła, a one jęknęły i wybrzuszyły się ładnym, rdzawym siniakiem guzowatym, ale nic poza tym. Ojeblik przeprosiła oczywiście i zaproponowała maść, ale Drzwi nie odpowiedziały, więc po chwili odeszła do swoich spraw.
Pan Tealight zauważył Drzwi Nieznajome wieczorem i zastanowił się, czy w ogóle pasują do wystroju Białego Domostwa. Nie żeby ktokolwiek dbał tutaj o jakąś eklektykę, czy szeroko pojętą spójność jeżeli chodzi o: krzesła, dywaniki, zasłonki i kolory ścian, okien oraz odrzwi… ale wiecie, chodziło o TO pasowanie. Ona pozłota, to dziwnie wielkopańskie wyglądanie, ten dziwnie połyskliwy look… naprawdę bardzo go zaniepokoił, ale odwieszony klucz jakoś go uspokoił. No, przynajmniej na razie.
Wiedźma Wrona Pożarta wpadła na drzwi, podrapała łapkę dziwnie jakoś tak w zamieszaniu własnego zderzania się z nieznaną powierzchnią, no wiecie, postąpiła jak to zawsze, gdy spotykała pieska… a ten bardzo okazywał się być zainteresowany jej osobą. A poza tym, to nic. Czy w ogóle dojrzała oną nowość w ich istnieniu, chyba nie. W ogóle tamtego dnia zatoki ją łupały i można jej to wybaczyć…
… a Drzwi nie miały nic przeciwko.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Karuzela samobójczyń” – … studia. Stresujący czas, dobrze pamiętam, ale promocja na samobójców poza sesją, to raczej coś dziwnego. Nie inaczej myśli nasza ulubiona detektyw Lacy Flint. Znaczy, no dobra, najpierw ktoś jej o tym mówi, potem cała sprawa nabiera pędu i już nie wiadomo gdzie zaczyna się ona, a gdzie kończy się obłęd.
Nie oszukujmy się, powieść wciąga. Dobra, przyznaję, oczywiście, że można wydedukować co z kim i w jaki sposób, ale jednak… gdy człek tak spojrzy na ten problem z innej strony: braku pomocy, poniżania kobiet, wszelkiego, zwyczajowego niewierzenia tym, którzy już niegdyś mieli problemy… to wiemy od razu, że ktoś zginie. I może będzie to ktoś, kogo lubimy.
Wciągająca, zamaszysta, pokręcona powieść. Z jednej strony kryminał, z drugiej ponownie, jak to u Bolton, pewne środowisko, lekka etnografia specyficznej grupy społecznej. Trochę opowieści i legend, odrobina nastroju i kurcze oderwać się nie można. A ile się człowiek dowiedział o onych Angolach, kurcze!!! Warto! Aczkolwiek warto czytać po kolei. Wiecie, całą serię z Lacy Flint warto zakupić sobie tom po tomie…
… lepiej wtedy w głowie leży!!!
Przymrozek.
Rozgląda się człek dookoła swojej górki i jakoś tak tego przymrozku niewiele. Gdzieś tam w cieniu może coś się bieli, ale tak serio niewiele, na dodatek ciepło, aż dziwn. Na dwór nie chce się kurtki zakładać, ale przecież to wciąż styczeń, więc człek nie marudzi i idąc na Szarą Mrówkę wdziewa te swoje ciepłe majtasy i szaliczek. I grzeje się po drodze i zapaca i w ogóle klnie na czym świat stoi, czy słoniach, czy żółwiach, czy gościu z muskulatura rozwiniętą wyłącznie w górnej części, bo w dolnej zamienił sie w pawia i gdzieś ma muskulaturę… i już obiecuje sobie, że wróci do domu się przebrać, gdy maca skały za Szarą Mrówką szukając rytów… i starając się przeprowadzić ścieżkę procesyjną przez całą Wyspę, ale w końcu mu się nie chce, zresztą, no przecież wciąż zaklina zimę, czyż nie? … więc się poci… Nawet jak włazi pomiędzy drzewa, to wciąż mu ciepło. Ptaszencje latają z gałęzi na gałąź i świergolą ślicznie, te różniste kwiatuszki se wyłażą, gdzie niegdzie jakieś liścieje nawet, no smutek no…
I nagle człek staje na brzegu i widzi w oddali wszelkie zamglone brzegi Wyspy i oną nieistniejącą morskość, bo wiecie, zamiast horyzontu linia jednolita, jakby serio ktoś wodę ukradł… i nagle, jakoś tak, złażąc niżej do Gudhjem robi się człekowi zimniej. A tak, serio, różnica w temperaturce pomiędzy górą a wszelako pojętym dołem jest dość spora! Tak jak koszulinka i puchówka! No naprawdę! Aż dziw. Nawet już w porcie, gdy człek wylezie na girach się trzęsących na mostek najbardziej w morze wybity, to i tak marznie. A pomiędzy domkami to już po prostu minus 4! No wiecie co. Kurcze, cóż za niesprawiedliwość dziejowa!!!
Ale śniegu niet.
Ech!!!
Wyłazi człek z domu, bo przecież szkoda ono słonko marnować. Szkoda tak jakoś go nie wykorzystać, nie przebiec się, nie rozerwać. Zresztą, gdy słonko dłużej, to nagle się zapominasz focąc zeszłoroczne liście, dziwnie bordo-karminowe, skały macając i wszelako starając się wszystkim udowodnić, że tutaj coś było, ale ktoś zajumał i to serio nie jest fair… A potem tu ptaszek, tam ptaszek, a tutaj taka fajna trawka i wiecie co, godziny mijają. Wracasz z zachodem słońca i dziękujesz sobie samemu, że robotę możesz nadrobić później. I nawet wsadzić te cebulki hiacyntów, coby ich nie wywalać, bo durne to…
Ino te tulipany, co miały być niebieskie, to są fioletowe…
No serio. Bo wiecie, jak wszędzie, to i u nas można kupić cebulki w niby doniczkach. Albo w doniczkach, w których poskąpiono ziemi, tudziez wiecie ino mchu użyto, no i one se w domu kwitną. Po pewnym eksperymencie już wiem, że siedem hiacyntów na naszą chatkę to jednak już nazbyt wiele. Ależ te skurczybyki dają aromatycznie! No po prostu zwalają z nóg. Albo płetw. No zależy kto tam co ma. Z macek? A może kopytka?
Przyznać się, kto jest kopytny?
Wiecie co… natenczas trzeba jednak przyznać, iż ona cudowna pustka na Wyspie jest… cudowna. Zajebista i strasznie mnie oka kręci. Tak właściwie, spotkanie nieżywej duszy jest bardziej prawdopodobne w naszych okolicach, niż żywej. No dobra, pewno, że poza stolicą i oczywiście nie w okolicach godziny 15:30, gdy większość przemieszcza się między pracą a domem, ale jednak… cisza, spokój, ptaszki i morze, które wygląda jak spokojna tafla wykładziny w pałacu Królowej Śniegu. Wiecie, niby przy brzegu jakiś ciemniejszy błękit, ale im bliżej horyzontu to znika. I właściwie to już nie wiesz, czy jest tam wciąż ta woda, czy jednak już jej nie ma? A może nigdy nie było? Może to kłamstwo, że poza Wyspą istnieje jakieś życie?
Rozumne… życie.