„Jest tam.
W głębinach, gdzie nie docierają ni fale ni światła.
Ni głosy ni opowieści… ni narzekania, ni cudze problemy, ni marzenia, chęci, tudzież wszelakie pojękiwania.
Jest tam.
Gdzie naprawdę nic się nie dzieje, a może dzieje się tylko to, o czym nic nie wiemy? Któż to może wiedzieć tak naprawdę i do końca? Nikt tam przecież nie zszedł. Nikt nie zanurkował. A stworzenia morskie, one głębinowe nader, co to albo świecą własnym światłem, albo stronią od niego uznając je za zbyteczną i obraźliwą nawet błyskotkę. Podobno kiedyś Wielki Kraken spraszał tam na imprezkę, ale Wiedźma Wrona nie poszła, nie miała w co się ubrać i ogólnie mówiąc jakoś tak nie była w nastroju… zrozumiał, a impreza i tak nie wypaliła. W końcu zrobili ognisko na plaży, więc chyba i tak nikt niczego nie widział. Ale był tam.
Wysyłał zawsze Wiedźmie Wronie Pożartej kartki na dziwne, ekstrawagancko artystyczne i egzotyczne święta. Na to Suchej Fali we wrześniu, Na Mokrej Zadziorki w lutym, czy najlepsze, na Marcowych Sztormideł… no jak nazwa wskazuje. Pisywali ze sobą. Tak, może i jego listy lekko mocniej woniały wodorostami, może i były lekko wilgotne, choć widać było, że się starał i zasuszał i w ogóle… może i pełne były cudownych prezentów, ale jednak… Ona wciąż nie wiedziała od kogo to tak naprawdę. I dlaczego on pisze. Znaczy pisał pięknie i głębinach ciemnych i zagubionych promieniach, o miejscach nieodkrytych i tych, o których zapomniano. O kamieniach i pływach, o stworzeniach, które miały własne, niewypowiedziane mity, legendy i religie… o tych, którzy nie wierzyli w powierzchnię…
W suchą ziemię.
Wrak tak naprawdę nie miał imienia. Miał jednak historię, o której nie chciał pamiętać i przyjaciółkę, do której pisywał i czasem podtrzymywał jej ciało chmurą swych wciąż białych żagli, gdy pływała.
Nie zauważała go… a może…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
A tak w ogóle w moim temacie…
Bo widzicie, tutaj dla poszukiwaczy skarbów mamy raj.
Kurna prawdziwy. Mnie, jako archeologa wkurwia to niezmiernie, bo jakoś nikt nie rozumie, iż wyciągnięcie metalu z ziemi, to nie jest archeologia, do cholery jasnej!!! NIE!!! To poszukiwanie skarbów i niszczenie stanowisk archeologicznych. W Polsce nie można tak sobie ze sprzętem wysokiej jakości po polach poganiać, a u nas, na tej biednej Wysepce jakoś wciąż na to zezwalają… i potem tłumy powikingowskich napletków latają po polach i niszczą wszystko.
I kradną… bo przecież jak inaczej to nazwać, jeżeli w pełni świadomości bierzesz coś, co nie twoje. Coś, co wpłynęłoby na rozwój badań, coś, co pozostawiła tutaj przeszłość i co powinno się poddać badaniom, a nie pokazywać potem na jebanym fejsie ku uciesze gawiedzi. I chwaleniu się, że oj bo patrzcie, taki ze mnie mocarz i siłacz… z maszynką za kilkanaście tysięcy. Z mapką specjalnie sprokurowaną przez innych. Nie. To nie jest archeologia, el spróbujcie to powiedzieć w Danii. Tutaj zawsze uważa się za naukowca kogoś, kto skończył kurs czegośtam i robi cośtam przez chwilę. Potem zaraz się zmienia, bo to mu się znudziło, albo co częstsze – za ciężka to robota, więc zmieniają. I tak im wolno. Duński system z jednje strony pozwala każdemu rozwinąć skrzydła i spróbować czegoś nowego, a z drugiej kurcze, pozwala na nic… Na nierozwijanie się w jedną stronę. Na niebycie pasjonatem jednej sztuki. Jakby, wiecie, był to wstyd, że ktoś kocha tylko archeologię. Właśnie tylko archeologię. Jakby nie było w niej tylu elementów, tylu różnostości, no weźcie… przecież można się zajmować trzema epokami, albo odrzucić je i wziąć się za archeologię eksperymentalną, albo zająć się rekonstrukcją. Albo jak ja… macać skały i szukać rytów. Prowadzić obserwacje i wytyczać rąbaną drogę procesyjną. Zajmować się symbolizmem.
Dlaczego lepiej niszczyć, bawić się tym co połyskuje, a nie naprawdę badać przeszłość. Czyżbyście bali się spojrzeć w lustro i w końcu zobaczyć, że nic się nie zmieniło przez te… no zaokrąglijmy, kilkadziesiąt tysięcy lat? Bo to jest przerażające!!!
Ale co mnie luzuje najbardziej… Duńczycy zawsze są tacy ZASKOCZENI, jeśli ktoś ich oszukuje. Zawsze.
Cenowo…
Wkurwa można zarobić.
Znaczy wiecie problemy z aortami mieć a i chcieć komuś dosadnie przyfanzolić i ogólnie, gdy się tak włazi do sklepu i widzi masło. Wiadomo, produkt pierwszej potrzeby, gdy ktoś nie trawi innych tłuszczów. Bo nie trawi i tyle. Jedni mają laktozy, inni olejozy. Ja nienawidzę oleju, oliwy, oliwek i tym podobnych nowoczesnych wymysłów. A już te kaki – jak dynia, ohydne mango – jak sosna, czy granat – no dobra, granata kocham… ale awokado… bleee!!! Chodzi mi o to, że sprowadzają tego tyle, a przecież każda szerokość geograficzna ma swoje moce przetrwalnicze! Wpieprzajcie jagody i porzeczki, na jedno wyjdzie!!! Bo zwać to ekologią, to się komuś chyba porąbało… ale, chodzi mi o ceny! Widzicie włazi człowiek i chce masło. W jednym miejscu masło po 19, w drugim 26 i co? I to, że mówimy o jednym rodzaju sklepu/marce, no i sorry, ale jaki kurna w tym sens? Ino 40 tysięcy ludzików i co, i mamy teraz problem. Bo od kiedy to kurcze my jesteśmy bogatsi, niż ci w Aakirkeby? No serio?
Widzicie, cała Wyspa ostatnio stoi mocno na głowie. Problemów cała masa. Tego nie będzie, tamtego nie będzie, bizonów 15, śniegu nie ma, Turyścizny nie ma… kogo winić? Kogoś trzeba, czyż nie? Fajnie jest winić… ogólnie ludzie w bojowych nastrojach i lepiej bez wideł do nikogo nie podchodzić.
Tylko skąd wideły?
Mroźność na zewnątrz śliczna i czadowa. Słonko przygrzewa, kaczki na brzegu harcują i wyżerają coś z wodorostów. Do tego przechadzające się po piasku wrony. Kurcze, one to są naprawdę agentki. Wiatr je boczny podwiewa, ale nie, twardo spacerują. Niby czegoś szukają, niby coś podziobią, ale tak naprawdę podglądają człowieków i całą resztę. Wielkie Strażniczki Wyspy. Ta jedna to kurcze na samych pazurkach stąpa, tamta znowu ledwo znosi boczny wiatr i tak ją podwiewa, tak nią strasznie buja, tak jakoś… ale nie obala. Oj nie!
Lepiej popatrzeć na naturę.
Serio… niż na ludzki świat.
Chociaż, czy można je rozdzielić?