„Nie chciała i już.
Pan Tealight dorobił jej zameczek i srebrny kluczyk, okuł jej rogi metalem w kwiatuszki dziaranym i oczywiście brzegi opatrzył, a potem pozwolił jej się totalnie zamknąć i milczeć. I nie dać się czytać… dla Wiedźmy Wrony Pożartej była to szczególna nowość. Książka, która nie chce być czytana.
Powieść, która nie chce jej zjeść.
Było to takie odświeżające. Takie dziwnie niesamowicie zaskakujące i bezpieczne. Takie bardzo nowe i intrygujące, a jednocześnie… jakoś tak fajnie było siedzieć obok niej i zwyczajnie czuć się bezpiecznie. Oto w końcu jakaś z nich, której nie trzeba czytać. Która nie będzie się dobierała do jej skóry i włosów, która nie będzie chciała wejść w jej głowę i nie zmąci myśli. Oto w końcu kolejna historia, z którą nie trzeba się będzie zmagać, z którą całkowicie…
Ale zaraz, dlaczego nie? Co było z nią źle? A może z nią? Czyżby zwyczajna wiedźma nie była dobra dla tej książki? Czyżby? Nie, przecież to już nadmierne myślenie, a może właśnie o to chodzi? Właśnie o to? Żeby myśleć o niej, dać się opętać niewinnością tych okładek i stron zapewne pachnących wszelaką nicością… Zapewne nigdy nietkniętych, choć przecież nie narodziła się, żadna z nich nie rodziła się, wszystkie były szyte i sklejane, wszystkie były oprawiane… a może ona była tą pierwszą? Tą jedyną? Wiecie, taką, która mogła w rzeczywistości dać jej coś więcej?
A może…
A księga tylko spoglądała na wszystko i o niczym nie myślała. A może jednak myślała? Może notowała w sobie, może…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Dotyk” – … a gdyby. Wiecie, gdyby była inna opcja niż wampiryzm na prawie wieczne życie? Gdyby tak można żyć milion razy w różnych ciałach?
Wystarczy dotyk i jesteś sekretarką, naukowcem, muzykiem, modelką… Claire North ofiaruje nam właśnie taki świat. Gdzie możesz być każdym, ale też skraść każde życie. Nie pozwolić temu komuś poczuć dorastania, nie nauczyć go życia, odebrać mu miłość żony, bo przecież ci, którzy przejmują ciała – skóry, jak je zwą, cóż nie do końca dbają o dusze, o ciała trochę bardziej, bo kochają piękno i doskonałość.
Widma…
Czy czasem nie ginie wam chwila, a może cały dzień… co z tymi, którzy zarzekają się, iż nie pamiętają całych miesięcy… Kepler na pewno ma na to odpowiedź. Jest w końcu jednym z nich, z widm i jednym z tych, na które poluje tajemnicza organizacja. Ale kto się kryje za władzami onej organizacji? Jakie pomyłki przeszłości i czyje, tak bardzo zniszczyły jej teraźniejszość.
To niesamowita opowieść poprzez wieki, lata, lekko sensacja, wiele tajemnic, intrygujące postacie, ale… widzicie, tego wszystkiego jest za mało. Dostajemy wspaniały deser, ale dają nam ino oblizać łyżeczkę, tak się czuję po zamknięciu tej książki. Bo wiem, że tam wydarzyło się tak wiele, wiele, wiele więcej, a ja nie wiem co!!! Mam pretensje o zbyt mało stron, zbyt mało opisów onych żyć, zbyt mało wszystkiego. A jednocześnie jest to spójna, aczkolwiek na początku trochę roztrzepana opowieść, w którą warto wkroczyć. Tylko wiecie co, od dziś chyba nie chcę się dotykać z obcymi. Wcale a wcale, b jakoś to przecież czas jest tym, co mamy najcenniejszego.
A czy ty oddałbyś swój czas, wynajął swoje ciało za pewną sumę pieniędzy?
Szarość…
Za oknem ciężka mżawka, uderzająca o ulice ciemne i o te reszteczki śniegu, mocno zamarzniętego, dziwne tworzącego postumenciki i rzeźby… Uderza mocno uderza boleśnie, jakoś tak żałośnie się człowiekowi na duszy robi, gdy kurcze tak to wszystko nie zamienia się w śnieg, a nawet jeżeli, to małe płateczki padają sobie tylko przez krótką chwilę. prognoza na jutro przewiduje słonko i cztery na plusie! Nosz kurcze, w jaki sposób ja mam to przeżyć? Jak mam doznać mojego corocznego, przecudownego wymrożenia?
Kurcze…
Świat na zewnątrz jest spokojny.
W onej spokojności może i ktoś się wprowadził na ulicę obok, a może jednak nie? Kto to tam wie? Przecież nowy samochód wciąż wpadający w dziwne poślizgi i z trudem podchodzący pod niewielką górkę, znacz podjeżdżający… nie musi niczego znaczyć, czyż może może? Ale kogo to tam interesuje. Listonosze, które jak obiecali już nie kurują w soboty, co napawa mnie i strachem i przygnębieniem, ale i dziwną radosnością, że może człek się wyśpi? Ale z drugiej strony mam tak zakonotowane we łbie, że na pukanie po prostu zrywam się z łóżka obwijam w koce i inne tam, no i oczywiście lecę otwierać. Nie pamiętając, że to niedziela i do cholery znowu chcą kasy na coś tam… co i tak ma się lepiej, niż ja. Po kiego łażą po biednej dzielnicy? Bo co? Bo biedaki zawsze mają wyrzuty sumienia? Co?
Ech…
Kocham dostawać pocztę.
Kocham zbierać magnesy, kubki i śnieżne szklane kule. No kocham no… i wiecie co, chyba gotowa jestem na jakąś podróż, co oznacza, że prochy działają. No wiecie, na trzeźwo, to nawet z klopa nie wyjdę, jeśli istnieje prawdopodobieństwo ludzkości mi nieznajomej poza moją własną Chatką.
A… no tak, u nas też pojawiły się jaja w sklepie.
Tak, nie mówię o zwykłych kurzych, ale o onych Easterowych. Jakby kurcze już nie wiedzieli co na one półki położyć. Polecam jedzenie, bo serio pustkami wieje!!! Ludzie! Niektórzy potrzebują zieleniny!!! Znaczy ja potrzebuję! No cóż, każdy ma wstydliwe tajemnice to jest moja. Ostatnio chce mi się żreć ino zieleniny i warzywka. Sorry, nawet owocki nie włażą. Za słodkie! I nie mogę patrzeć na czekoladę…
… na pewno jestem chora.
Śmiertelnie!!!
Najważniejsze jednak, że wiatry wróciły, bo bez nich i z tą pełnią to człowiek nie dość, że po ścianach łazi, to jeszcze wydaje na nich dziwne odgłosy a to mu jednak całkiem nie przystoi w tym wieku. Zresztą, chyba w żadnym, to otwarty bilet do wariatkowa, jak nic. No i oczywiście te problemy ze spaniem. Ech!!! Ludzie to po prostu jakoś tak powiązani są z tą naturą. Jakoś tak kurcze za mocno jeśli chodzi o mnie… znaczy wróć, jeśli chodzi o księżyc, to ja niezbyt. Nej tak!
W całej rozwiązłości onego wyznania.
Wyspa oczywiście piękna jak zawsze.
Jej to kurcze nic nie przeszkadza. Umie się odnaleźć i w wiatry i cisze morzowe, w fale duże i mniejsze, w szarości wszelaki i wiecie, kolory zachodów, które ostatnio serio czarują. Niesamowicie i pięknie. Ach te pomarańcze i fiolety, one różowości i nagle zaskakujące błękity. Po prostu coś cudownego. Człowiek chciałby tak wyleźć i pocykać, ale nie dość, że w domu robota, to na dodatek jeszcze akurat w miejscach, z których słonko widać najlepiej strasznie piźd… znaczy wieje mocno jak cholera!!! I urywa palce znad guziczków aparatu. Już nie wspominając o onych trzęsawkach. Niektórych nawet stabilizator nie jest w stanie zniwelować.
Bidulek.