„Dawno, dawno temu, gdy sławetny Kije Samobije zakochał się w Wiedźmie Bezogona świat na chwilę dostał wyrazistej czkawki, ale zaraz ruszył dalej, bo przecież… no z czegoś takiego nic nie mogło się narodzić, ale… widzicie, magiczna natura miała inne plany, więc jakoś miesiąc temu, w dniu,w którym spadł dziwnie plastikowy śnieg narodziła się ona… Czarobijka. Dziewuszka ze słomianymi loczkami i oczami, które połyskiwały niczym benzynowe kałuże. Ze skórą idealnie mleczną, uśmiechniętymi ustami, nawet jak była zła i… i poza tym wyglądała jak każde inne ludzkie dziecko. Albo wiedźmie, czy polityczne. Albo no wiecie, inne całkiem…
Czarobijka.
Problem z nią był jeden.
Była nadzwyczaj porywcza. Ale tak naprawdę porywcza. Od razu, gdy coś nie coś, gdy coś nie tak, brała za fraki, pluła, gryzła. Dziwne to było, gdy będziecie pamiętać, że mówimy wciąż o właściwie noworodku. Czy też noworodce. Matka to od razu zrezygnowała z uczuć matczynych i do karmienia zakładała na sutki takie specjalnie uformowane naparstki, a ojciec postanowił pójść na kurs samoobrony przed niemowlętami. A tak, takie też prowadzi się na Wyspie… Zresztą nie tylko on, bo przecież to, że byli rodzicami czegoś takiego, nie oznaczało, że tylko oni się będą z nią stykali, dlatego cała Wyspa postanowiła się lekko dozbroić. Bo jak się okazało, Czarobijka od maleńkości bała się, jeśli można tak uznać, jednej rzeczy… marcepanowych świnek.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
No to jedziemy…
Płyniemy się znaczy.
Jak człek wyprowadza się na Mniejszy Kraniec Świata, to uświadamia sobie jedno… że w okresie Julowym brakuje mu światełek. Wiecie, onej rozpusty większych miast zdolnych skołować sobie wielkie choinki i girlandy i żarówki, światełka i… I nagle się okazuje, że nie trzeba jechać do żadnego wielkiego miasta, bo wystarczy niewielkie, ale i szwedzkie, Ystad i już to jest. Światełka i świąteczność. Wieńce i ciężkie jodłowe sznury od kamieniczki do kamieniczki. I znowu w każdym oknie karnie świecznik zwany skandynawskim. Albo coś w ten deseń. Niektóre z balkonów przypominają śnieżne światy, inne znowu skromniej, ale każdy coś…
Wjeżdża człowiek na rynek i widzi ogromną choinkę i drzewka odziane w te kropelki… wiecie, no te takie. No jak na moim filmiku. Czadowa sprawa. I do tego Mikołaje i krasnale i wszędzie to coś, co sprawie, że to niewielkie, portowe miasteczko zmienia się w chrzaniony Winter Wonderland. Nawet bez śniegu z ta swoją swojską spokojnością i powolnością sprawia, że jakoś tak człek sobie ładuje one świąteczne baterie.
Na promie bujało, ale nic to.
Teraz to już nic to. Wciąż co prawda nie do końca pojmuję mit koziołka, ale mogę się mu poddać. Słodki jest. Niby logiczny, gdy spojrzy się na polskie jasełka, ale jednak… hmmm, wciąż zarzucają mnie sprzeczne informacje. I wiecie co, i fajnie mi z tym, bo przecież mogę sobie dorzucić swoją własną historię. Własną opowieść o trzech szalonych koziołkach: białym, czerwonym i takim w paseczki. Z różkami i nogami tak rozstawionymi, że tworzą idealną runę haglaz i… nagle wszystko składa się w jedno. Jak zwykle… i światełka i te wieńce i te sznury i jodłowe, sosnowe, czy wszelako jakkolwiek iglane i pachnące stroiki i pęki zieleniny. I już człek wie, że kurcze nie rozumie, dlaczego nie można zrobić tak na mojej Wyspie?!
Bo co?
Bo się nie opłaca, bo Turyścizna nie przyjezdża, bo…
No właśnie?
Bo czemu i co?
Malmö…
W tym roku światełka tutaj. W tym roku trochę inaczej, bardziej na wielkomiejsko, chociaż, trudno tak myśleć o Malmö. Przynajmniej mnie. Budynki przecież wcale nie takie wysokie, kanałów cała masa, rowery starają się przynajmniej ugryźć człowieka, jak nie zabić, a piętrowe parkingi nie wypuszczają dwunogów. Serio, nie masz karty kredytowej, za cholerę stąd nie wyleziesz… no, chyba że ci się trafi i ktoś będzie otwierał drzwi z drugiej strony, albo wiecie, zlituje się ktoś inny i cię wypuści na świat. Przyznaję, że spanikowałam. No wiecie, dali wjechać, nie dadzą wyjść? A co jeśli ktoś z kimś i jakoś tak nagle się pogubiliście i…
… lepiej nie myśleć.
Ale dobra, Malmö i jego ryneczki.
Oczywiście są choinki i czadowe zwisające, lekko może nazbyt żółte soplowate konstrukcje przecinające nam niebo między kamienicami, ponad drogą. I jeszcze jarmark i jeszcze w oddali… i już człowiek wie, że kurna w tym wielkim świecie, to potrafią robić światełka. I nawet mają karuzelę. Taką małą, wiecie, jak z bajek z idealnymi, malowanymi konikami i jeszcze obrazkami na jej ściankach, taką perfekcyjną, nie szaleńczo krzykliwą, ale jebanie idealną! I jeszcze wurst i winko i donuty, które były eeee… ale przecież niedaleko polskie sklepy, więc żałować będę tylko tego, że nie wzięłam piętnastu słoików kiszonych ogórków. Jakby ktoś coś, to ja za kiszone, a już za małosolne, naprawdę… w pełni!!!
Jarmark bardziej żywieniowy, niż zabawkowy, ale świetliste posągi zwierzaczków są, więc fotkę z wielkimi pingwinami w niebieskich czapkach mieć możesz, albo z misiami na przykład… Do tego fontanna, w której to wszystko się odbija…
No właśnie, to wszystko.
Zwykłe drzewa. Zwykłe, ogromne jednak, drzewa trzy. Pierwsze obwieszone białymi, świecącymi śnieżynkami. Takimi kulami światełek, które z jednje strony wyglądają jak płatki, a z drugiej jak śnieżki. Kolejne ubrane w gigantyczne światełka – prezenty. Kilka kolorów, a ile radochy i ono płaczące… to z filmu. Wiecie, łzawiące drzewko. Kurcze, niesamowite bo pod nim ta fontanna i wszystko to jakoś tak… człowiek oczywiście łazi, nie wytrzyma w jednym miejscu, więc przechodzi przez kolejny mostek i widzi światła miasta odbijające się w mrocznej wodzie i nagle uświadamia sobie, że choć ludzi sporo, a on stoi właśnie obok świetlistegol idealnego bałwanka, to jednak dość… cicho. Żadnej natrętnej muzyki, dwie kule – kolorowe igla zamykają swój świat małych kawiarni, ale poza nimi nikt nie wrzeszczy, nikt nie narzuca swojej muzyczności, czy wiecie tych tam nutowych kulinari.
Cicho jest…
A cicho jest fajne.
I choć ilość ludzi przeraża i tęsknię za Wyspą, to wiem jedno, musze co roku dostać taką paczkę światełek i szaleństwa świątecznego. Po prostu tego potrzebuję!!! I za to kocham Chowańca LOL