„Znalazł ją w jeżynach.
Oczywiście, że była ubrana i to całkiem kompletnie, ale jeżyny były stare i wielce kolczaste i chciały mieć coś miłego na święta. A co, należało się im za te wszystkie owocki!!! A ona żarła, widziały, pamiętały, że żarła!!! Pamiętały te paluchy i łapy, te łokcie się rozpychające, one usta łapczywe, zęby potem jeżynowe, one ciapkanie, ciamkanie i mlaskania wszelakie, ten język pociemniały, wzrok dziwnie rozcukrzony…
Musiała zapłacić za to, co zeżarła, to se ją wypożyczyły. Wiedźmę Wronę Pożartą na święta, a co. Jeżyny też chcą choinek, mikołajkowatości i wiecie, tych tam sprośności pod trującą jemiołką!!! Ale spojrzał na nie Pan Tealight i głupio się jeżynom zrobiło. Strasznie nawet durnie głupio, tym bardziej, że choć ubrana, to ona krwawiła. Tutaj na nodze coś się drapnęło jej, na drugiej też, na udku i łydce i jeszcze na ramieniu… Nagle się okazało, że taka wiedźma to krucha jest instytucja, a wydawało się, że nie powinna być. Do tego wyrywna. W miejscu długo jednym nie usiedzi…
Oddały ją.
No co miały zrobić.
Obiecała je odwiedzać i podrzucić pierogi i uszka, ale widać było po minie Pana Tealighta, że czarno to raczej widzi. Wiecie, w jeżynowych farbach, bo niestety, ale z gotowaniem, a dokładniej chęciami na to było u niej kiepsko. Zresztą, ktoś musiał ją opatrzyć. Ktoś musiał jakoś tak się nią zająć, a one nie miały palców!!! I nagle się okazało, że kolce to nie nadają się do wszystkiego. Że jakoś tak po prostu nie, że zwyczajnie się nie da, a ludzie, to dziwnie są wrażliwi na ukłucia… może jakaś trauma z dzieciństwa, kto ich tam kurcze wie…
Jeżyny zasnęły.
Obudzą się na wiosnę. Jednak, czy zapomną do tego czasu o uszkach i pierożkach? Bo o Wiedźmie Wronie na pewno nie…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Niebiańskie grzechy” – … poprzedni tom. No wiecie ten nazbytnio bzykalny, odkąd Anita przeszła oną przemianę i ma teraz ONO ardeu, to przerzucam strony z seksem. Sorry. Tia, albo jestem zaspokojona, albo ze mną coś nie teges pewno, co nie? Bo przecież PODOBNO baby czytają tę serię dla seksu i przystojniaków, a ja dla wilczków, misiów i innych łaków…
… i zmarłych. Bo widzicie, no każdy ma swoją fiksację!!!
Oto i ona, egzekutorka, Anita Blake.
Niziutka, całkiem drobna, a jednak silna. Nimir Ra. Kochanka wampirów, łaków i pierun wie czego jeszcze, bo niestety inaczej nie może, na szczęście… na szczęście udaje jej się teraz przetrwać bez ciągłego bzykania i gryzienia, więc może wplątać się w rozwiązywanie sprawy okrutnych morderstw. I ponownie stykamy się z gliniarzami i łakami, znowu pojawia się Richard, odmieniony, ponownie wampiry i wszelaka masa bytów, które… no cóż, nie uprzedzajmy faktów.
Oto jest ponownie porywająca, wciagająca, ociekająca bzykankiem, ale jednak w końcu i pełna akcji opowieść. Ale przede wszystkim, opowieść dość konsekwentna. W końcu jeżeli Anita nie do końca jest człowiekiem, więc wiele można od niej jeszcze się spodziewać. Nie tylko niedorobionych zombiaków.
Wczoraj była Św. Łucja…
Oj tak, robimy to. Znaczy nie ja. Spokojnie! Wiecie, że mam silnego fioła na punkcie ognia, więc można by mnie podejrzewać o takie spacerowanie ze świeczkami na pamiątkę dziewczyny roznoszącej jadło ubogim, ale… nie. Oj nie. Zresztą, czytając co piszą o tym duńskie strony już nie wiadomo, czy dziękować za ono święto mamy Szwecji, czy jednak za nie ją… winić.
Ech. Nie dla mnie świętości i wszelkie reguły rodzajowych tradycji. Kiepska w tym jestem. Silnie i bardzo mocno, więc odpuszczam. Czy dzieciaki się zbierają? Oj pewno, pokażcie mi dziewczynkę, która nie chce paradować w długiej kiecce w odpowiednim wieku. No nie ma ich wiele. A już tutaj u nas, to chyba wszystkie biorą udział w takich marszach…
Jednak miało być o Szwecji…
Szwecja…
Zerknięcie na oną południową część – ponownie, tak przytykającą do Wyspy sprawia, że człek łapie się za głowę i myśli, że przecież nie wszystko wciąż odkryte, że przecież tyle tego być musi pod porostami i mchami, że… Oczywiście, że chodzi o moje ryty naskalne. O niekończącą się podróż, a raczej poszukiwania pewnego symbolu… Tym razem na pierwszy atak poszło Järrestad. Tutaj możecie zobaczyć kilka zdjęć i trochę datowania. Ale nie wrażenie. Niesamowicie błękitna, a raczej stalowo-błękitna powierzchnia. Skała całkiem inaczej traktowana niż te na Wyspie. A w niej… obrysowania, ryty, czy jednak tylko zmyślenia. Stopy z palcami, po prostu podeszwy, statki, koła, wgłębienia i tancerka… Wydaje się, że to miejsce, z którego widać tak wiele, które niegdyś pewnie tak samo było wietrzne, idealne tez było, by świętować, a może… tylko notować opowieści? Składać ofiary, czy jednak modlić się do wschodzącego słońca? Czy wybrali to miejsce ze względu na skałę, czy jednak… ale jeżeli nie, to dlaczego inne skały nie są oznaczone, a może były? A może są, tylko przykryte trawą i wszelaką niską roślinnością?
A może…
Nie da się nie myśleć o przeszłości. O dłoniach, które pieściły kamień. O dłoniach, które nie posiadały metalowych narzędzi, bo przecież ten lichy brąz, to miękusz taki straszny, że zostawał tylko kamień. Kamień o kamień, mokry piasek, zwyczajna robota znana sprzed tysięcy lat. Czy wtedy też tak wiało i wiatr podpowiadał im opowieści, a może jednak spoglądali w niebo? Albo chcieli tylko pozostawić swój znak… a jednak, znajduję symbol, który od dawna uznaję za mój i wątpię. Bo przecież, to wszystko mogło być o wiele prostsze, przecież ludzie się nie zmieniają.
A potem…
Niesamowity głaz.
Gladsax. Wiecie, w wersji „to naprawdę ładny głaz”… Co prawda trzeba iść kawałek, ale jednak, warto… gdzieś między polami, gdzieś, gdzie sarna umyka ci spod nóg – pierun wie, co ona robiła tam, w tym rowie, stoi głaz. Okolony mniejszymi. Do tego resztki kamiennej skrzyni i już wiesz, że to wszystko niegdyś wyglądało całkiem inaczej. Że najprawdopodobniej zasypany ziemią widoczny był z daleka. Z naprawdę daleka, a mleczny, kalcyt czy jednak mieszanka chemiczna, która sprawia, że przy rozłamie wygląda jak białawy marmur… Musiał świecić.
Musiał być widoczny, musiał być znakiem.
Znanym.
A potem, musiał też być tym naznaczonym. Ale czy wiedzieli kto tam leży? A może już było wszystko rozwalone? Może sami „zbadali” grób, może postanowili go zbezcześcić? Może? Albo… albo istaniała legenda, która nie pozwalała go zniszczyć, legenda o władcy, który tak ukochał swój kraj, iż wybłagał u swoich ludzi, by właśnie tutaj go złożyli. A może o ukochanej córce wodza, który wierzył w dobro, a przytrafiło mu się tylko zło… tylko smutek i niedola, wyłącznie sam syf?
Dziwne myśli w tak niesamowitym miejscu. Nazbyt dziwne. I jeszcze ona łania umykająca nam prawie spod stóp…
I Kivik.
Widzicie, właściwie dla tego miejsca przyjechałam, to ono miało być oną wisienką na torcie i okazało się zamknięte. Na wszelkie spusty i ogólnie mówiąc niedostępne. Nosz kurde no!!! Niby rozumiem, ludzie gdzieś mają stare i od razu by zniszczyli, ale czy nie można tego jakoś inaczej zorganizować? Chociaż sam płaszcz kamienny robi wrażenie. I to wejście. Niczym obronny wężyk…
Wrócę tam. Muszę.
Zamknięty grób oczywiście doprowadził mnie do pasji wszelako obuwniczej, więc po drodze załatwiłam pocztę. A tak, w tym roku kartki wysłane ze Szwecji, bo wiecie, trzy razy taniej niż z Wyspy, a podobno ta sama poczta… i tutaj przydarzyła się nam mała wpadka drogowa, zwykłe pomieszanie kierunków, która zakończyła się niesamowitym znaleziskiem… Ja pierdziele.
Ängakåsen.
Po prostu niesamowite miejsce. Kolejne, które powróciło z martwych. Ten kamień, ten łodziowy układ kamieni, ten krąg, to wszystko… ino kurde, strasznie mokro, wciągliwie i znowu jeżyny!!! Czy to jakaś moja klątwa?