„Wiedźma Wrona Pożarta nie śniła…
Zresztą, nawet jeżeli, czy miało to w ogóle jakieś znaczenie? Czy sen i dzienność, to tak naprawdę dwa różne światy, a może jednak nie? Może wyłącznie się uzupełniają? Może po prostu jakoś tak tylko nas nauczono, że… sen to ułuda?
Może?
Bo przecież marzła.
Cudownie i lekko boleśnie w okolicach nadmiernie odkrytych kawałków ciała… a miała ich sporo, ale kto by nie marzł tak stojąc w zawieję przed domem i patrząc na ogromnego renifera. Na wielkiego, rogatego, ze szronem na rogach i mchami skostniałymi. Z wielkim pyskiem i oczami, w których nie odbijała się mądrość wszechświata, oj nie, one były oną mądrością. I bajecznością i mitycznością. I tak stali na przeciwko siebie, aż ona wyciągnęła dłoń i go dotknęła. I on nie zniknął…
A ludzie wychodzili z domów i spoglądali na ono dziwactwo. I nie wiedzieli, czy to sen, czy jednak zwyczajność baśniowa? A może coś, co się przytrafia po zjedzeniu ryby z jakimś rąbanym robakiem, co to sprawia, że w końcu widzi się prawdę? Patrzyli i nie wierzyli, wierzyli i zamykali oczy, a ona gładziła go po pysku, który parował. A on się pochylał i patrzył na nią… Chowaniec Wiedźmy wyciągnął dłoń, ale chyba go nie widzieli. Chyba jednak, zrobili pierwszy krok, potem następny. Wiedźma i renifer, idealnie biały, bielszy niż niewinności, bielszy niż kłamstwa i plamy w historii… i tak nagle, krok po kroku oddalali się, aż w końcu…
… zniknęli. Na ośnieżonej drodze ślady nagle się kończyły. Bosych stóp Wiedźmy Wrony i racic, dziwnie ogromnych, potężnych… i sen się nie skończył. I nie nastał już dzień. A śnieg wciąż padał…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Wieje…
Znowu wieje. Mocno i wszelako zimnawo.
Wieje po prostu jak szlag! Pewno i fale są wielkie i wszelako monstrualne, ale wiecie, trzeba mierzyć siły na zamiary i przy wzroście 150 cm w kapeluszu, raczej no nie wyłazić w pobliże miejsc, które mogą tąpnąć, tudzież się obsunąć, albo wiecie, no ogólnie ulegnąć dezintegracji. Wielkiej i wiekuistej.
A jednocześnie, jakoś tak fajnie jest.
Co chwilę poprzez chmury wygląda ono dziwne, niskie słońce, a potem znowu pomroczność, w potem ponownie dziki błękit… jakby to wszystko, to całe zewnętrze mogło wszystko. I chciało bardzo to udowodnić. Nawet jak gotujesz sobie szpinak na obiad… A mówiąc o szpinaku, to wiecie co, to kryzys. Tak zwane warzywa w naszych niewielu sklepikach oczywiście sprowadzane są z przeróżnych państw dziwnie odległych od Wyspy. Nawet bardzo, ale już mrożonki warzywne z CHIN?!!! Kurna, powaliło kogoś? Bez urazy, ale droga Polsko, może chociaż jabłka, co? Albo jakieś warzywka, nosz wystarczy przez morze przecież!!!
Widać nie wystarczy. W dziwny sposób z Polska czasem ino coś z wędliny. Zabawne, co nie? A przecież zdawałoby się, że tak blisko, że byłoby to logiczniejsze i tańsze, że… gdy zapytałam, gdzie są warzywa z Danii, to mnie wyśmiano. Podobno w Danii, to kurna ino dla zwierzynów zieleninkę się sadzi…
Czuję się jak krowa.
Głodna. Z Chinów jeść nie będę. Odmawiam. Kurna zostanę na ziółkach i rabanych ostatnich mleczykach! Ech… może trzeba przemyśleć, wiecie, jak u Muminków, no taką igliwiową dietę zimową? Co prawda po niej od razu w kimę, a ja zimę kocham, no ale… kurcze. Nie mam pojęcia jak przetrwam, ale kalafior z Belgii cuchnie jak trup, podobnie brokuł!
Gdy już bardzo mnie wkurza wszystko…
Wyłażę na spacer.
Wiecie, kilka godzin, szybko z przysiadami na zdjęcia, by wrócić do domu z girami odartymi do żywego mięsa przez ostatnie jeżynki i tym podobno kłujacze. Z płuckami dobrze przewianymi, z głową za to pełną nowych pomysłów. Nie umiałabym już jakoś tak w mieście, a kiedyś… kiedyś chciałam tylko do miasta. Ale wiecie, nie miasta miasta, ale mieszkać gdzieś przy parku, więc jednak wiocha. Jakoś bez drzew i wron, no to nie jest życie. A teraz… wyjazd do Rønne to mój mały koszmar. No sorry, choć widoki przednie, a domeczki maciupkie, to wciąż nadmiar ludzi. Nie łażenie po polach, gdzie dookoła ciemno, gdzie nikogo, ni żywej duszy, choć może i siedzą gdzieś w krzakach tam jakieś zboczeńcy, ale nawet jak siedzą, to wiecie, wolą widać się nie pokazywać…
I idę.
I oczywiście, że mnie zmrok łapie, na szczęście na opłotkach Gudhjem i… widzę światełka. Na jednym z żywopłotów siedzi wielki Mikołaj, na innym ino zielone światełka, tutaj coś czerwonego i spory napis God Jul, tam znowu szaleństwo i renifer ze światełek dziwnie się nastawia na kopię kościoła w Olsker… a może tego drugiego, a może… no na pewno jakiegoś okrągłego. Muszę przyznać, że trza będzie sprawdzić, bo w końcu ta drewniana rzeźba stoi tam cały rok, może to jednak Østelars? Mniejsza, renifer się do niego dobiera… w oknach wiszą, tudzież stoją światełka. Tu trochę szwedzko, tam znowu bardziej modernie. Wiecie, ludzie różne, niektórzy skołowali sobie ozdoby z zagramanicy, inni znowu wykupili to, co było, czyli sporo ma zwyczajne to samo… I fajno jest. Spokojnie tak, mimo wiatru, dziwnie baśniowo, ale tak wiecie, bez zakończenia. I nie trzeba się zastanawiać, czy będzie ono dobre, czy złe, czy jednak całkiem neutralne, czy pantofelek się znajdzie, a ona nie będzie miała grzybicy, czy jednak wiecie, mikstury się pomylą, no i to ona porośnie futrem, a Babcia zmłodnieje…
A wilk, hmmm, a wilk zawsze wygra.