„No wiecie…
… w pewnych krainach zwyczajnie się je hoduje. Nie ma w tym wielkiej filozofii, ot tłuste mają być i nieszpetne, z higieną nie na bakier i w miarę wygadane. Ale nie nazbyt też, bo przecież paplająca kiełbasa to jednakowoż cliche! No i odziane w odpowiednie szaty, wiecie mundurek taki… i to od maleńkości, choć w nich ona maleńkość magicznie trwa krócej jakoś. No i oczywiście… być odnawialnymi.
Legendy głoszą, że niegdyś była tylko jedna Pożartka. Pierwsza z pierwszych, ale ktoś popełnił błąd i się w niej zakochał, a może zwyczajnie Szaleni Bogowie postanowili, że trzeba zamieszać w jej życiu… nie wiadomo, bo kto by tam kurcze chciał ich o cokolwiek pytać? Ja na pewno nie… Ona pierwsza Pożartka narodziła bliźnięta, chłopca i dziewczynkę, które pewnego dnia wstąpiwszy do Jaskini Plecenia, przemieniły się w dwadzieścia osiem bliźniąt. Par bliźniąt, więc wyciągajcie kalkulatorki… bo tyle ich mamy. Ich Pożartek.
Znaczy no pewno, że mają swoje imiona, ale zwykle zwie się je tylko tak. Tylko i wyłącznie tylko tak. Pożartki. Ofiary. Nie, bez urazy, żadne tam cierpiętnicy, w końcu życie mają na wypasie i super im jest, ale jednak… odnawialne krojenia, spalenia, podtopienia w bagnach, murowania pod fundamentami, wieszania i wszelkie inne ofiarowania Bóstwom, Duchom, Siłom Niewytłumaczalnym. Bo tym były, są i będą, tylko i wyłącznie ciałami dla typów, którzy wolą jednak pamiętać o przeszłości…
Tak. Każdy z nich był przygotowywany właśnie do tego. By zlegnąć na głazie czy ołtarzu i wykrwawić się. Ale spokojnie, one to lubiły! Serio!!! Zresztą, każdy z nas ma jakieś przeznaczenie w życiu i nie ma miejsca dla maruderów.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Księga wieszczb” – … jednak nie. No tak, realizm magiczny, całe te wspaniałości, inny świat cyrku i zagubienia w przeszłości, ale jednak nie.
I tak właściwie, to nie wiem dlaczego. Może… bo to już było. Onych ksiąg i sięgania w przeszłość, zagubionych dzieci i ich odnajdywania i jeszcze poszukiwania samego siebie? I rodzinności? Może dlatego, bo przecież powieść nie jest zła. O mężczyźnie, który walczy o wszystko. O rodzinę, a raczej jej resztki, o to, by dom nie spadł ze skarpy, o siebie samego, o wspomnienia, by pozostały… gdy otrzymuje księgę, nagle wiele się zmienia, wiele wyjaśnia, ale też rodzą się nowe pytania.
Powieść jest sympatyczna i miła, ale mnie raczej ni nie porwała ni nie uniosła na falach. Jakoś tak przewidywalnym było, że on i ona się spotkają, a ono dziecko będzie… no dobra, już jestem cicho. Dla wielbicieli obyczajów z przeszłością wielką w tle. I wiecie, nadmorskich rekreacji!!! I rodzin, które chcą się zjednoczyć, ale może nie pójdzie im łatwo i łagodnego języka…
I życia.
Słońce…
Przez cały październik było ino gościem, więc gdy tylko wylazło w ten weekend, to wyleźliśmy wszyscy. Bo wiecie, raczej Turyścizny to już nie ma. Ino te Tubylcy przemykające się pomiędzy drzewami, ślizgające na kamieniach, zabawiające sie z aparatami i oczywiście… pląsające w liściach.
No serio no… wyglądamy lekko jak te dzieci pod choinką. Co to nie wiedzą, czy odwiązać najpierw tę wstążkę, czy inną, czy zachować papier, czy jednak wyrzucić, pójść tą ścieżką, czy jednak tamtą i zaryzykować plask na glebę, bo przecież padało w nocy trochę, więc pod ona, na pierwszy rzut oka suchutką plejadą liści, to raczej wiecie, zdarza się błotko. I kamyk i może być boleśnie. Ale nic to, bo wyszło słonko i choć temperaturka oscyluje w okolicach 6 stopni pana C., to jednak kurcze baja…
Najpierw zapadam się w buczyny cudowne. Złote i żółciste i pomarańczowe i lekko rdzawe i w ogóle, kurcze, jakoś się uchowały wiatrom, bo są. Na dodatek dzięki skończonemu błękitowi nieba, wszystko wygląda tak, że ryczeć się chce. Bo takie to piękne. Tak do siebie pasuje. Te dziwnie niebieskawe pnie, szarawe i stalowe, w zależności od światła atłasowe, albo lekko chropowate… piękne. Las ma ponad setkę lat, a serio wygląda jak młodzik no. Cudnie się prezentuje. Ni zmarszczek, ni obsunień, kilka kamyczków, troszkę jakichś kępek trawy, ale poza tym grubiutki dywanik liściejów.
Bajka!!!
Buk i olsza czarna. Piękne, niesamowite, takie stoickie lekko… a może i grab jakiś? Kurcze, kto to tam wie. Podobno bywają. A kolorami i liściami się zdają… Bo widzicie, ja w lesie popadam za bardzo w zachwyt ośli taki, oczepiony, w oko wpada mi taki kamieniami obrębiony stawik miniaturowy, w którym odbija się oczywiście niebo… oczywiście i wygląda jak oko jednookiego potwora, który wiecie, pod onymi liściami już przysypia, ale jeszcze się pośmieje z tych człowieków wąchających liście.
A potem…
… wiecie, idę szosą. Na szczęście niewiele aut, więc można popodziwiać drzewka wszelakie, które żarzą się albo żółcieją, prawie czasem niczym skóra przy żółtaczce, ale mniej zakaźnie. albo zielonkawością niezdecydowaną się puszą… znajduję ścieżkę, którą jeszcze nie szłam, nigdy…
A tam fioletowo!!!
No serio… nie wiem, czy to zasługa światła, niksu kolorów, a może właśnie tego bagienno-stawowego otoczenia Lilleborga? Nie wiem, nie wnikam, wiem, że widziałam wrzosowo-lila las i był on niesamowity. I nie mogłam się napatrzeć na ten cały ognisty szczyt, lekko żółtawy poniżej, na one błękitne pnie i czarniawe i oczywiście na te wrzosowości i fiolety wszelakie. Na miksy ostatnicj karminów i rażącą zielonkawość mchów. Nosz kurde no, serio, po co komu telewizja? Na co komu te tam ustrojstwa techniczne, jak tu się dzieją takie rzeczy…
… takie kolory się mieszają i łączą, a jednak zachowują swoją odrębność osobową. I głębiej w las i jeszcze tutaj zimniej i mocno chłodniej i coś na kształt mrozu szczypie za odkryte części ciała i te wiecie, namoknięte, bo przecież człowiek zaliczył mokrości. Kurcze, a po piątku jeszcze nie zdążył wyschnąć. Jak nic się schoruje, ale nic to, najważniejsze przecież, że miał ten nieboskłon błękitny w 3D i mógł się nim nacieszyć i tą leśną samotnością i poleżeć na liściach i zwyczajnie mógł być. I był…
A w przyszyłym tygodniu podobno ma przyjść śnieg do Królestwa… ale pewno na Wyspę nie, więc wiecie… pozostaję w nadziei.