„Tak przy jesieni, szczególnie tej szarawej, wieczorami dziwnie różowo-brudnej, mlecznej w głębinach nieba, dziwnie zagubionej… tak, szczególnie przy tej jesieni, gdy pierwsze zabarwione szaleńczo liście odcinają sie od drzew, które wcześniej zrezygnowały z tych szelestów, albo wiecie li tylko pozostały w zieleni… były bardziej widoczne. Mocnej drżały, mocniej błyskały, mocniej jakoś tak…
… brzmiały.
Klechdy.
Podania regionalne, opowieści nie do końca zrozumiałe, a jednak otwierające w każdym jakieś wrota, wrota do miejsc, które obiecaliście sobie już nie odwiedzać. Wspomnienia o tych osobach, miejscach, o skałach w dziwnych kształtach o wszelkich szaleństwach, dziwach i wydziwach. O tym dziwnym kamieniu na zakręcie, o potworze, którego nikt nie widział i o syrenicach bez ogonów. O przyszłych i zaprzyszłych, o tych wszelako mądrych i głupawych, no i oczywiście…
O wszystkim.
O tym, co tak naprawdę nie jest fantazją, o tym, co prawdą jest bardziej niź baśnią czy mitem i jeszcze o tym, że wszystko, ale to wszystko ma swój początek, koniec, ale co do środka nikt nie może być pewnym. Wiecie… O zmorach i zmarłych, którzy nie odchodzili, o dwa razy narodzonych i tych, których tworzyły łzy. O tych z pyłków i zaprzeszłych liści, oraz o Turyściźnie, która czasem zostawała, a czasem wracała. O plażach i dziwnej ich płynności, o pierwszych i ostatnich. I oczywiście o nim. Bo przecież jak można by tkać te historie bez Niego? I bez Niej?
Niej…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Karmazynowy brzeg” – … znowu on. Oczywiście, że czekałam. Oj pewno, żem uzależniona i przeczytałam dostępne tomy kilka razy… oczywiście. To przecież Pendergast! ON!!!
Tym razem obserwujemy naszego agenta i jego przyjaciółkę przy dość dziwnej sprawie. Sprawie skradzionej kolekcji… win. Ech, dlaczego on się jej podjął? I w jaki sposób poprowadzi nas to aż do… SALEM! Wiedźm, czarów, wszelakich tajemnic zaprzeszłej przeszłości. I jeszcze do nich samych, bo przecież coś jest między nimi.
Tylko co?
Okay, powieść dobra, ale nie wystrzałowa. Nie umywa się do tych pierwszych, ale zakończenie, a raczej tak ostatnia trzecia książki całkiem całkiem. Tylko… kurcze, tylko powiedzcie mi, czy on na pewno? No serio?
Nie no!
Nie może być!!!
Cała fabuła może odrobinę przewidywalna, może i nie do końca wykorzystana, bo przecież nie wyjaśniono tak wiele, może i… ale dobrze się czytało. I chociaż w pewnym momencie chciałam bardzo rąbnąć agenta w cokolwiek, to jednak… nie było źle. Ale też nie było to to, do czego gen duet nas przyzwyczaił. Z trzeciej strony, przecież tak naprawdę ta powieść jeszcze się nie skończyła, więc…
Świat…
Fajnie się świat zamyka, gdy człowiek mieszka na Wyspie. Ogranicza się do małych tragedii, do jakichś dziwactw wszelakich, migracji ptactwa, sporadycznych zatonięć i oczywiście jeszcze pogody. A tak, tutaj pogoda to ważna sprawa. I nie tylko z powodu morza, bo przecież…
Tym razem popuściłam wodzom wszelkiej wyobraźni i udałam się do Lidla. Ha ha ha! No co, otworzyli, więc czemu nie. Nosz przeca to rozrywka, zresztą, miałam nadzieję, że Milka będzie… nie było. No ale. Sam budynek jest czadowy! Serio! Widzicie, na Wyspie wsio jest niskie. Wiadomo, wieje, koszty ogrzania, stara zabudowa… nie da się inaczej. A ludzie sporadycznie niscy, a tutaj w końcu wysoki budynek. Sufit ginie gdzieś w jasnościach, wysoko tam… aż oddychać się chce. Oddychać oczywiście oną pułapką przy drzwiach. Pułapką, która zwie się: pieczywo. Pieczywo świeże i pieczywo chrupkie, croissanty i wszelakie ciastuszka, chlebeczki, bocheneczki, bułeczki i bagietki. I jeszcze oczywiście wszelakie inne ciasta i tarty w srebrzystych pojemniczkach. Oj, ale one pachną. Niby człek wie, że może i odgrzewane, że może i z mrożonek, że może i mają tą piekarnię, a może i nie mają… ale pachnie. Tak pachnie. W szczególności, gdy człowiek kurcze włazi do środka z szarości pochmurnej, deszczu w powietrzu i zimności…
I czuje chleb!
Ech, atawistyczne wspomnienia, może i tylko wariacje wszelkiej, dziwnej wyobraxni, która kocha powroty do ciepłych domów, gdzie w przy kuchni stoi ona w fartuszku postać – zaleznie od uwielbienia płci wiecie, żeńska czy męska, jak kto lubi – stoi i piecze. Piecze i gotuje. I pachnie…
Ekhm, no sorry no.
Każdy ma jakieś fantazje. Nie mówię przecież, że wykorzystane, że bezpieczne, bo goły osobnik w fartuzku wcześniej, czy później się poparzy, a nie o to chodzi… że nie wspominałam, że goły, ech łell!!!
Ale miało być o sklepie.
No pachnie ów sklep i wielki jest. Biały oczywiście i ma owoce na wagę, a nie ino pakowane w plastiki. I jeszcze różne ma te rzeczy… ale sorry, w większości wielkiej takie same jak w innych sklepach. Jakby kurcze na rynek bardziej północny Lidl nie robił specyfików i wszelkich myków? No wiecie, takich specjalnych? No nic, ważne, że deserek był… ech wspomnienia z dzieciństwa, a dokładnie z czasów studenckich… wiecie, taki budyniowaty ze śmietanką na czubku, w wysokim pojemniczku. Ech… to było dość dziwne i silnie sentymentalne, by zezreć to na parkingu.
Ech!
No nic.
Co do reszty zawartości, no rzeczy jak rzeczy, ostatnie piżamki – BAWEŁNA, buty jakieś, całkiem niezła jakość i brak świeczek zapachowych! A tego właśnie szukałam. Oj nie, jak można bez pachniuchowych świeczek, no jak?! O tempora, o mores i o Bogowie Spalenizny!!! Wszyscy!!! Masa smakołyków z czekolady i są pierniczki, za to super plus. I jakieś takie wiecie różne rzeczy, których człek stara się unikać, bo przecież te diety, fałdki i inne tam… smakołyki! W środku ludzi troszkę, ale bez przesady. Nikt się nie bije, nikt jednak nie wyrywa se niczego z łap.
Spokój, cisza, mało sympatyczna obsługa. Może niemiecka?