Pan Tealight i Mucha Samobójka…

„No połkła no.

Nie da się tego ukryć, zresztą na lekarzy trza będzie wydać tyle, że już Ojeblikowi – małej, uciętej główce, łepetyna pękała. Pan Tealight jak tylko usłyszał co się stało, to wiecie, od razu wyciągnął większy kubek na herbatę, potem zdecydował się na termos i umknął do lasu… na chwilę dla siebie. Tak po prostu. Nie, no wcale nie uciekał od odpowiedzialności, czy czegoś tam, on zwyczajnie musiał. No był zajętym osobnikiem, miał swoje sekrety i wcale, ale to wcale nie chciał odbekiwać Wiedźmy Wrony Pożartej.

Wcale a wcale!

Wszystko zaszło w Małym Porcie, tym samym, w którym Syrenice se włosy zwykle myły i modelowały i zaplatały wodorostami, bo tam spokojniej jakoś, i gdzie jeszcze dochodziło do seksualnej wymiany łusek. Wiecie, takie tam dziwne sprawy syrenicowe… ekhm, Te sprawy. No to właśnie tam. Tam, gdzie zwykle sypiają te najbardziej kolorowe łódki, no i gdzie morze mieni się wszystkimi barwami tęczy, bo bardzo lubi eksperymentować z barwami swej powierzchni… i gdzie dni się potrafią srebrzyć. No tam, właśnie tam, na kamiennym występie, robiąc kolejne zdjęcie, chyba numer pięćset osiemdziesiąt… albo coś obok tego… tam właśnie, w wietrzny dzień, gdy słonko na chwilę wylazło zez chmur zaparkowała w wiedźmiej otwartej twarzy… mucha.

Największym świństwem było to, że zaparkowała bez proszenia, biletu, wiecie, ni się nie zapowiedziała wcześniej, ni nic. Nawet zresztą chyba bagażu nie miała. Tak ot zwyczajnie, może i była na gigancie, może i wszelako uciekała przed prozą życia, bo z rymowaniem miała problemy, może… A Wiedźma Wrona ją połkła. No odruch taki ma, jak wsadzają, to połyka i tyle. Może i z przestrachu, może i z jakiejś atawistycznej potrzeby białka? A kto ją wie? Teraz przecież jest w takim szoku i beka muszymi flakami, więc nikt nawet się jej nie spyta, czy ma być kremacja, czy jednak pochówek szkieletowy. Znaczy jeśli się uda, wiecie… jak to w ogóle jest z muszymi zezwłokami?

I jak wydobyć je z niejedzacej mięsa wiedźmy?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

img_0323

Z cyklu przeczytane: „Atlantydzka zaraza” – … tom drugi. Tom środkowy trylogii, która nie tylko podnosi temat Atlantydów, kosmitów – twórców naszej cywilizacji… no wiecie, wszystkiego tego, co opisywał Däniken i jemu podobni. Ot jednej z hipotez, bo przecież w nauce o to chodzi, by zadawać pytania…

Tom pierwszy pozostawił nas w tak dziwnym, właściwie nierozwiązywalnym miejscu, że… no nie, nie mogę powiedzieć jak, ale oczywiście autor nie wymordował głównych bohaterów. Zresztą, widać w opisie, więc żadnej tajemnicy nie zdradzam, może poza tą, iż to Immari wygrywają, a zaraza jest tak naprawdę czymś więcej. Na szczęście… ech, kosmici są wśród nas. No, może nie do końca?

Jak w poprzednim tomie masa rwanych scen, które mnie wkurzają strasznie, masa niedopowiedzeń, których jednak brakuje, masa… kurcze, no z jednej strony przegadanie, z drugiej brak info, a jednak wciąga moją archeologiczną duszę. Po prostu tak jakoś. Pozwala zadać nowe pytania, ale jakoś nie, no za nic nie mogłam polubić głównych bohaterów. No wprost… wkurzają mnie i chyba ich nie cierpię, ale… Ale sama powieść wciągnęła mnie i mocno pokręciła. Naprawdę. Bo przecież… fajnie tak pogdybać.

I teraz… jak to się skończy?

img_7244

Na zewnątrz szaro.

Rzadko się to zdarza, a jednak… może dlatego mnie tak fascynuje. Ten układ chmurek, one paseczki szarości, grafitów, wszelkich burości, ale i dziwnie agresywnych błękitów i niebieskości, a potem… nagle wszystko się rozłamuje, rozdziera i pojawia się słońce. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego.

Ale się pojawia… na sekundę, chwilę i moment…

Poza tym nadal wieje.

No wiecie, wiater wieje. I zielono wciąż i zdaje się, że mimo onych maleńkich popadań nadal kurcze sucho. A poza tym, to w wodzie z Hasle jednak znaleźli bakterie coli i wcale nie mówimy tutaj o pepsi. Czyli jest kupa no. Kurcze, mam nadzieję, że nie rozwinie się to w coś gorszego, no i nie ucierpią na tym te ptaszki, wiecie te maciupkie, co to na południe przelatują sobie i umęczone zahaczają o Wyspę. I wiecie, takie zdrętwiałe i zmartwiałe umykać muszą przed cholernymi kotami… znaczy chodzi o mysikrólika zwyczajnego. Wiecie, małego kolesia z takim punkiem, znaczy czubem na łepetynce. No włochany taki cudowny! A na główce pomarańczowy paseczek otoczony czarniawymi. Nosz wygooglajcie sobie, warto bo słodziak straszny!

No tak no.

Kocham ptaszki.

Nasze dwa rudziki, rządzące się w żywopłotach na przeciwko siebie stojących mają się super. Za nic nie wiem czy to dwaj panowie, panie, czy jednak parka po rozwodzie, co to nie chce razem już mieszkać, ale wiecie, wciąż coś do siebie czują, no i jakoś wolą mieć siebie na oku i jeszcze żyć bez siebie nie mogą, ale linia demarkacyjna, której żadne nie przekracza… wciąż jest na trawniku. Rudzik z prawej strony żywopłotu siada na doniczkach z poziomkami, których wybarwione na rdzawo i karminowo-bordowo liście cudownie współgrają z jego kolorami. Ten z lewej znowu woli donice z brzózkami. Jakoś tak… a pośrodku ja.

Szpieg z krainy… kleszczowców. Z aparatem w trzęsących się dłoniach staram nie oddychać i nie myśleć o tym, że strasznie chce mi się siku!!!

img_0339-3

Gdy człowiek wisi nad laptopem, a jednocześnie czuje na sobie spojrzenie okna i tego szarego świata za nim, uświadamia sobie… że to serio całkiem niesamowity jest świat. Świat, który mówi: zostań w łóżku, pozwalam ci! He he he, mówi nawet całkiem głośno, ale człek już głuchawy!!!

Albo kiepsko wychowany, czy coś?

Gdy tak wieje i duje, to kurcze trzeba przyznać, iż rozumiem tych, co nie potrafią żyć na Wyspie. Którzy rezygnują… wiecie, przyjeżdża ktoś latem, marzy się mu, więc zostaje. Stać go, uświadamia sobie po jakimś czasie, że na niewiele go stać, na dodatek wynajem mieszkania to koszmar no i jeszcze… lato się kończy i jakoś nie potrafi się odnaleźć w tym, co tak kocham… pustce ludziowej. W spacerowaniu po ścieżkach i chodniczkach i zwyczajnym niespotykaniu ludzi. Bo sorry, ale wakacje – tutaj zwane sezonem najwyższym… trwają krótko i ona pustka, pozamykane sklepy, samotność, może wielu dopiec. Zresztą, niedawno dowiedziałam się, że Gudhjem to miejsce depresyjne, a nasza wyspowa stolyca to już nie. Ech… jakoś tego nie widzę, ale…

… może wiekuiście depresyjni tak mają?

Może?

Kocham oną pustą Wyspę.

Wiecie, taką dziwnie niedoludnioną, pełną pozamykanych okiennic i nieoświetlonych okien. Wyspę, która jeszcze na tydzień ferii się lekko obudzi, a potem już będzie tylko śnić i drzemać i czasem coś przegryzie, bo to przecież kobieta, bez czekolady długo nie wytrzyma. Może właśnie w czekoladerni tej naszej z Gudhjem, gdzieś w piwnicach o słonych ścianach, skitrała sobie tonę tabliczek, zestaw pienistych kulek i oczywiście wszelakich tam innych słodkości?

Może?

img_0344

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.