„No wiało no…
Wiater jak zwykle robił to, co się mu żywnie podobało i tyle. Majtał, łopotał, wiewał i podwiewał. Zaglądał oczywiście w te wstydliwe miejsca i jakby serio nie miał w sobie żadnej moralności, to na dodatek jeszcze właził tam… Nikt nie mógł umknąć przed jego macankami, coraz bardziej śmiałymi i całkiem nie dbającymi o przyzwolenia. Co jak co, ale wiatr wiedział, że nawet jeżeli go oskarżą, to przecież nie złapią?! No przecież ni wiatraki, ni dmuchańce wszelkie, czasem może w balona, ale i w balonie będzie przez krótko, wygrzebie się stamtąd, ucieknie, umknie…
Ojeblik, mała ucięta główka, wcale nie była ostatnio w nastroju. Niby siedzenie na korpusiku cos pomogło, ale w końcu się znudziła, przypomniała sobie o swej fobii i najzwyczajniej w świecie… spadła i odtoczyła się do cybucha fajki. Oj, nie zamierzała iśc na spacer i patrzeć na ogołocone z zielonych wciąz liści drzewa. Oj nie. Nie chciała wiatru plączącego jej rzęsy i włosy, nie chciała jego powiewów wdzierających się w jej dostępne otwory… odmawiała. Jedyne co zrobiła, to dokulała się do Chatki Wiedźmy i tam, pod stołem zawinęła się w kocyk i postanowiła spać ile wlezie. A jak już wlezie, to zrobić więcej miejsca i oczywiście spać dalej.
Wiedźma Wrona Pożarta była przyzwyczajona do zachowań Wszelkich Niepotrzebnych, więc po prostu przesunęła stopą stosik w kocyku głębiej pod ścianę, by zwyczajnie nie nadepnąć jej bez okazji, lub z okazją i zwyczajnie… żyła dalej. Ale też wiatr ją męczył. Z jednej strony nie umiała bez niego żyć, wariowała od ciszy, ale… chodzenie po ścianach i zwisanie z sufitu nie działało dobrze na jej wnętrzności. No najzwyczjaniej w świecie ją mdliło… ale i tak kochała wietrzności.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Jedzonko książkowe!!! Bo jak tak wieje i jęczy, to wiecie, ino czytać.
No dobra… wiatr.
Wieje.
Dawno już tak nie było, by tak telepało Wyspą przez tyle dni pod rząd. Wiem, że mądrzejsi ode mnie twierdzą, że to jakieś popłuczyny huraganów rzucających się na USA, ale serio… ten wiatr nie pachnie mi Florydą. Jest raczej dziwny, specyficzny i mocno nieidentyfikowalny. Wieje spod tak dziwnego kąta, że jak człowiek nie wpada w pokręcony stan depresyjny, to nagle biega niczym rajska sarenka po lesie i to pod górkę. Wiecie, zamiast spcaerować to skacze i pląsa, no jak szalony. Może i więc chodzi o jakies szaleństwo domieszane do powietrza? A może nadtlenienie komórek? Kurcze, kto to może wiedzieć? Ja tylko czuję…
I widzę sól na szybie i oczywiście te fale w tle, gdzieś na horyzoncie szalejące. I wiecie, czuje człowiek, że kurcze coś jakoś tak wciąż Wyspą porusza. Że wciąż i silnie dość maca mnie od środka i wieje, podwiewa, z jednej strony porusza, burzy ustalony porządek rzeczy, a z drugiej, zwyczajnie wietrzy, no wiecie, wietrzy mnie. No i pewno całą resztę ludzi też. Wiecie, tych co spacerowali dziś…
Wiecie w jaki sposób rozróżnić po sezonie i przy tak zwanej kiepskiej pogodzie, miejscowych i Duńczyków od reszty świata – czytaj Niemców? A no po minach. Bo zwyczajowy Tubylec spaceruje niezależnie od pogody. Biega, truchta, łazi, plącze się między drzewami, pląsa, gada, psy wyprowadza… zwyczajnie tak jakoś. Oj pewno, że ubrany jest w coś, co serio nie przeszłoby na ulicach miasta, często w te cudowne kompleciki, które wiecie kupuje się do robót ogrodowych, czy malowania domów. Ale oczywista oni mają je pięknie uprane i wyprasowane! Czyściutkie, ale wciąż to ino zwykłe, robocze szmatki. No i kaloszki. Kochają swoje kaloszki. Ogólnie mówiąc nie mają parcia na metki… ci z kontynentu raczej bardzo mają. A Turyścizna Posezonowa… szlaja się powolnie, wymuszenie z tym wkurwiającym zblazowanym wyrazem ryja na twarzy… he he he! Strasznie mi działają na nerwy, a dokładnie stąpają na mój wielki odcisk zwany Dumą Terytorialną. Bo sorry, ale dla mnie na Wyspie wsio piękne i święte i już, mają wszyscy to czycić, a jak nie to spieprzać na Majorki!!! Coście tutaj po palmy przyjechali i mleczka kokosowe, czy jednak po spokój, ciszę i wszelaką spokojność natury? Po powolność i wyciszenie i oną… pierwotność?
No dobra, ale jak na razie to ta jesień nam serio nie wychodzi. No sorry, ale przez ten wiater te liście, które już jakoś się wybarwiły zniknęły wywiane na pola, te, które się nie wybarwiły w sporej części też umknęły szczególnie z tych miejsc bliskich wybrzeżu… więc wiecie, z nich to kurde raczej nic już nie będzie. Ale w Almindingen widziałam dziś, przy słabym, dziwnie jednak ostrym świetle, takie czubeczki jakby przypalone. Albo wiecie, jakby ktoś zanurzył je w zbyt mocnej farbie, kwasie nawet…
Niby nie ma słońca, a jednak te kolory, które są, potrafią i tak oczarować. Może nawet wyraźniejszymi się zdają one plamy i kulki drzew, czy tylko gałęzi skupionych w Klubach Dla Niezielonych? Wyobraźcie sobie czarniawe pnie, proste, wyprostowane i dziarsko wyciągnięte w kierunku nieba, z zielonymi gałęźmi i pokrytymi mchami korzeniami – ostro fluorescencyjnymi, zagłębionymi w brązowawe liście, a za nimi ferie barw. I żółcienie i czerwienie i brązy, dziwne srebrzystości, a do tego rzadkie plamki niebiańskiego błękitu. No czyż nie jest to raj?
I ten spokój i cisza dookoła, bo tutaj wiatr lekko wyciszony, a nawet miejscami dziwnie sam przystający, zagapiony w one skromności barwne. W te ścieżynki i dróżki, w te przeniesamowite zagajniki i skalniaki. W te skalne foramcje, nawisy i zwisy pokryte kłębami mchów, ale i pochylonymi gałęźmi tworzącymi czasem malownicze koszyczki z dziwnymi pnączami. Jakby wiecie, odbywał się tutaj jakiś targ, tylko kurcze, co jest płaciwem i co można nabyć? Bo po drodze na stoiskach przydomowych oczywiście maliny i winogrona, no i spore, cudownie dyniowatoomarańczowe dynie i jeszcze wszelakie plony, trochę ziemniaczków, a gdzie niegdzie wciąż roślinki. Ale… oczywiście sa i przetwory, więc może komuś? 20 koron, może i mniej?!