Pan Tealight i Chatka bez Nóżki…

„Może jej odpadła?

No wiecie, biegła gdzieś, biegła, potknęła się, wstała, ale nadal biegła i siup i nie ma nóżki. Stoczyła się ona w przepaść, przepadła na zawsze, wilcy ją porwali, albo jakieś tam ufoki. A może taka się urodziła, no beznóżkowa? Może jej mama taka była, albo odziedziczyła oną specyficzność po babci ze strony pradziadka matki siostry żony?

Może?

Beznóżkowa była.

Malutka, drewniana, z pociemniałym, lekko mocno szarawym drewienkiem. Trójkątnym dachem i malutkim ganeczkiem. Chatynka bardziej niż chatka. Maleństwo i drobina jednoizbowa, może z łóżeczkiem tuż pod dachem? Dwoma okienkami, drzwiczkami ślicznymi, i lusterkiem z przodu, bo w środku się już nawet ono nie zmieściło i mrówką lustrzanką w oknie, na szybce. Wielką i pokrętnie roześmianą. I jeszcze ławą przed domkiem, taką ze stolikiem. Patrzyła się lekko zamyślona w oną maciupką przecinkę, patrzyła na przestrzeń niebiańska i drzewna, na przepaść niewielką, głazy gładkie, nieowrzosowane i nieotrawione.

Tak po prostu… była.

Bez onej nóżki, ale wiecie, na czterech dziwnych, mikrych, ale słodkich, włochatych łapkach. Była dla samej siebie, nie wiedźmy, nie Jasia i nie Magłośki wścibskiej małej skurkowanej popr… No sorry, ale po prostu i Chatka Beznóżki miała swoje problemy i przeszłości bolesne, może i większe, głębsze niż nam się wydaje. Ale… była też chatynką zamkniętą. Niechcącą kontaktów, więc… Wiedźma Wrona Pożarta jej nie zmuszała. Po prostu mijając uśmiechała się, upuszczała garść cukierków na ganeczek pusty i odchodziła. Zawsze, za każdym razem.”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_1997

Z cyklu przeczytane: „Wiatrogon aeronauty” – … Jim. Jim Butcher. Jakoś się do niego przekonałam po pierwszej niechęci, jakoś mnie w końcu kupił i jakoś tak zdecydowała się na tą nowowydaną serię i nie żałuję. Bo choć to nie Dresden, to jednak to wciąż Jim.

Oto opowieść o innym świecie, natarciu i walce. Ale co ważniejsze dla wielu z was, oto opowieśc o kotach, z którymi pogadać można, ale one wciąż są zwyczajnymi kotami. Zadufanymi w sobie widzącymi tylko siebie, bóstwami prawie. I oto opowieść o młodych i starszych, o wojownikach, tych, którzy nie do końca wiedzą kim są i oczywiście o statku i jego kampitanie i jeszcze o eterykach. O naukowości, magii, o przekrętach i politycznościach, no wiecie… o świecie.

Nie kocham kotów.

Nie mam na ich punkcie fioła, ot zwierzaki, rozmiękam czasem na widok puchatej kulki, ale nie trawię paurów, kłaków i rzygania, więc… no dobra, psy wolę. I wrony. Ale jednak to, w jaki sposób Butcher opisał koty mnie kupił. One są niesamowite. To jakby inne plemię, żyjące obok ludzi, których uważają za gorszą rasę, ale jednak inny świat. I to świat, z którym można się porozumieć. Jedna z naszych bohaterek serio w tym przoduje. Druga z bohaterek ma za to w rodzinie mutanta, a i on mutant jest NIESAMOWITY!!! Ale jednak… najbardziej zakochałam się w eterykach. Dziwnie kocich, zachowujących się jak one, szalonych oczywiście, ale i intrygujacych…

Powieść naprawdę super!

Dobrze się czyta, nie rani uszu nadmiernie smarkatymi postaciami, a i przygodowan jest nieźle, zadziorna i w bohaterach oszałamiająca. W bihaterach nadzywczaj różnorodnych i wściekle one and only! Niby wkurza, że znowu walka, że znowu coś, co przypomina inne historie, ale przecież czyż życie nie jest wieczną walką? I czasem miłością? Ciekawe, co wydarzy się dalej?

IMG_4281 (2)

Las…

Inny taki i skały. Niby wszędzie u nas jakieś skały, nie da się od nich uciec, ale te wyglądają serio jak odięte głowy. Jakbym nagle znalazła się na miniaturowej polnace bezcielesnych. Pozbawionych kadłubków i tak dalej. I ta ścieżka, tak dziwnie mnie wiodąca, nagle znikająca, nagle pokazująca sporą willę, a przed nią jakieś ogródki i dziwne, takie trumienne worki w nich i ten napis… że tu żyją wegetarianie! Ekhm, może i wege, ale kurde, ludzina to ludzina?

Dziwnie dookoła onej posiadłości uczucia, gdzieś tam dziwna jurta, a tam znowu coś, czego nie da się przeoczyć i nagle ścieżka się kończy. Jest tabliczka, napis STI, ale jednak ścieżki jakotakiej nie ma, bo przecież… kurcze, bo przecież nikt tutaj nie chodzi, bo ja jestem taka rąbnięta, by pakować się w jakieś głodne otchłanie, ale… one otchłanie takie są piękne. Takie niesamowite, takie powalające. Może i trudno się idzie, może i szalenie niewygodnie, może i te łby, skały, a wszystko porośnięte dziwnie w powietrzu unoszącą się trawą i krzewinkami rzadkimi… ale przynajmniej chyba umknęłam onym wegetarianom. Kurcze, że też ludziom dobrze na aż takim odludziu, dziwnie zagłębionym, dziwnie pleśniowo-wodnistym, bez widoków na morze… Ale ludzie są przecież różni, czyż nie. Jedni żyją tutaj, inno wdrapują się na kolejne skały świadomi tego, że nie wiedzą dokąd zmierzają, ale okoliczności piękne takie, więc idą.

Wszystko takie malownicze.

Lasy dziwnie nietknięte, jagodzińce, mszawińce i wszelakie lekko pochylone drzewa tkwiące niby w uścisku, niczym te kochanki, które właśnie się zorientowały, że kurcze ktoś na nich patrzy i nie wiedzą, czy działać dalej, czy przerwać, czy im się ono oglądanie podoba, czy jednak kurcze… wiecie, nieswojo się z tym czują i wsio im opada i tak dalej… ekhm. Lasy no. W końcu jakaś ścieżka, i trzy drogi do wyboru. I co teraz? Po prawej trolle śoiące, pokryte mszanym kocykiem, po lewej przepaść, więc w końcu człek znajduje swoją ścieżkę znaczoną muchomorkami. Takie to kurcze wymowne, jak te one chatki i przecinki i dziwne zaniknięcia nieba… i te liście pojedyncze kolorowe i te kolory spojawiające się i znikające, i ona wilgotność po mokrej nocy… Ekhm, no serio, mokruśka się w końcu i nam trafiła. W końcu chwilę popadało. Mało, bo mało, ale jednak popadało!!! I alleluja z tym wszystkim i może w końcu ona susza przejdzie?

Mogłabym tak łazić tym lasem, ale w brzuchu burczy, więc kierując sie odgłosami cywilizacji szosowej… idę dalej. Z nadzieją, że ono dalej oznacza jednak dalej i z powrotem, wiecie. Do domu…

IMG_1156

Za przecinką dwa domki i szopa.

Jeden czerwony, większy… może nawet pokój z kuchnią i miejscem do ablucji, a może jednak nie? Na pewno maks ekologii, bo wszystko lekko tak mało błyszczące, mało kminiące świat. Przed wejściem odaszona przestrzeń i widok na przepastność. I szopka z tyłu, drewno przygotowane na zimno jakieś. I ten stolik z ławeczkami i cisza i spokojność. z każdej strony drzewa poza ścieżką i prostopadle do niej leżącą, zarośniętą przepaścią. I można tylko patrzeć na te drzewa w oddali przez takie niby okienko, bo trochę gładkich, stalowych skał tam, a prosi się o ofiarę, o pogańskie spełnienie.

Muszę przyznać, że to było szalenie zaskakujące. Tak idzie człowiek kompletnymi bezdrożami, przerażony lekko, bo zgubił się na pewno i nic innego poza dalszym stawianiem kroków zrobić nie może, więc… a tu nagle te chatki. Przeszedł przez moczary, bagna i lekkie tylko obślizgnienia wilgotne, przez wrzosowiska, miejsca zarośnięte tak dziwnie, że gdy następowałeś na nie, to wtedy wpadałeś po pachwiny w przestrzeń jakąś wiszącą pomiędzy tym a tamtym, a jeszcze czymś całkiem niedefiniowalnym. Miękkim, ale jednak przerażającym i łachoczącym, na co nie daliśmy przyzwolenia. A tu nagle te domki. W głebi lasu, daleko od dobrej drogi, odosobnione, zagubione może? Może gdzieś szły, a jednak… się zgubiły i już zostały? Może?

I te lusterka na tej mniejszej chatce…

Dlaczego i po co?

Wiatry znowu wieją. Mocno, silnie, obalająco. Sprawiają, że człek czuje się trochę zwolniony z obowiązków i po prostu może… pospać. Łeb napiernicza częściej, a jednak jakoś człowiekowi lżej na duszy i słonko w końcu tak nie daje i szarości więcej, a jak wylezie zza chmur, to nagle szaleństwo kolorów, jakby wszelakie klejnoty sie budziły, zrzucały z siebie kołderki i lazły do łazienki umyć zęby. Wiecie, szorować się ze wszelkiej senności. Fale wielkiej, nawet tutaj u nas słychać ten huk i łomot. Pomyśleć, że kiedyś człowiek sobie myślał, że to może denerwować. Że może być dziwne. Kiedyś myślał, że to drzewa, ale teraz nie umie już bez tego żyć.

Po prostu nie umie.

IMG_0650 (2)

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.