„Od magii?
Ale jak to podatek od magii? Bo niby, że co, że od interesu nie możecie, bo Sklepik ino sklepikiem z nazwy, to co, to podatek od magii? A juści mamy jej w nadmiarze i pewno, że niekoniecznie chcemy się nią dzielić, boście nie zasłużyli, ale podatek… asz jak dorwę, jak zamienię ci odbyt z ustami, jak nagle flaki ci na druty nawlokę, i choć marne me umiejętności, to sweterek bez wycięć udziergam i z golfikiem na dodatek ci ją zrobię i nosić ją będziesz! Asz jak sprawię, że uszy zamiast oczu będziesz, miał a gały zamiast małżowin, zobaczysz jak fajno będzie, albo sprawię, że pokochają cię wszyscy. Co? Nic w tym złego? Tak myślisz? Chcesz spróbować? Chcesz zobaczyć jak to jest, że kochają cię tak bardzo, że aż chcą… cię zjeść?
Chcesz ciołku jebany?
Zrobię cię w potrawce, z grzybkami na latanie i oczywiście tymi dziwnymi śliwko-czereśniami, co to je znalazłam nad wodą. I może z ziółkami na lepsze trawienie, bo przecież po co tak się tym martwić potem, wiesz, tkankowo i flaczkowo? Dorzucę troszkę fajnych liści, podam w pięknej misce z kwiatuszkami na rąbku i oczywiście z sosjerką pasującą do kompletu. I jeszcze srebrne sztućce! I może deserek? Ale czym zagryźć takiego Poborcę Podatków?
Tak… pojawił się kiedyś jeden takowy przy Chatce Wiedźmy, ale Wiedźma Wrona sama nic sobie takiego nie przypomina. No dobra, może od jakiegoś czasu coś tak bardziej jęczy pod Spiżarką, ale… poza tym, żadnych zmian, serio. Ni huhu! Nic nie zaszło, żadnych krwi rozbryzgów, pokoi dodatkowych, pomieszczeń, podmieszczeń, piwcni i dobudówek, więc… Nie, no nie migłaby?
A może?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Władca północy” – … najgorsze? Że trzeba poczekać na ten tom trzeci! Bo w tej opowieści, mimo iż wiecie, co sie wydarzy, jeśli nie, to serio zazdroszczę! to wszystko kręci. Wszystko jest jakieś takie nietypowe.
Z powieściami historycznymi jest tak, że potrafią zaskoczyć. Nie tylko pozwalają wejść w przeszłość, przekonać się, że ludzie serio się nie zmieniają, a cała reszta, to tylko gadżety i religie… pozwalają nam uczyć się na cudzych błędach, a i potrafią oczarować i omagicznić. Nawet jeśli jest się tym, na którym wszyscy opierają swoją przyszłość. Nawet jeśli jesteś władcą…
Czas dla naszego głównego bohatera w końcu stać się musi lepszym. W końcu kocha, jest kochanym i może ją poślubić. Tylko? No widzicie, przeszkody jednak nie ustępują. Ale o miłość trzeba walczyć, czyż nie? To tez się nie zmieniło. Walki wewnętrzne, ciągłe groźby spoza granic Anglii, czyli jak zwykle. Do tego niesamowite opisy, cudowne dialogi, a przede wszystkim ona przeszłość… oj można się zakochać w tamtych czasach. Ale też i mogą nas one przerazić.
Dobra książka. Naprawdę dobry środek trylogii. mocny, zmienny, trzymający w napięciu nawet tych, co wiedzą, jak to wszystko się skończy. Dobrze napisany, sobrze złożony i kończący się w takim momencie, że chcecie spakować wszystko, nabyć bilet i stalkować autorkę pod oknem. By dowiedzieć się, co dalej z Anne i Ryszardem. By może ubłagać ją, by zmieniła historię…
Świat dookolny nadal wieje, ale nic to.
Świat dookolny nadal pędzi, jakby mu płacili na akord, ale nic to.
Nic to nawet, że kurcze z tą jesienią coś nie tak…
Bo coraz bliżej święta!!!
Ha ha ha!!!
No dobra, dobra, dobra. Tak wiem, większość unika tego myślenia, ale mój czas dzieli się na ten przed… i potem oczekiwanie na czas przedświąteczny. A co. Tym bardziej, że wiecie, u nas one świętowanie jest całkiem inne i jeśli tylko unikniecie kolejnych pytań: czy wyjeżdżasz do Polski na święta, to jest super.
W dziwny sposób Duńczyk nie potrafi zrozumieć tego, że nie jeździsz do Polski. Że nie kochasz, czycisz, że masz duńską flagę w oknie, na skrzynce, na aucie i kopertach wysyłanych do znajomych. Nie może zrozumieć, że można kochać kraj, w którym się nie urodziło. Dla nich to zwyczajnie nie jest możliwe. A może wszyscy Polacy, których spotkali tak naprawdę robili tylko to? Jeździli tylko tam, gadali zbyt wiele, oporni byli… a my tacy bardziej często duńscy od samej Królowej? Serio… to cytat.
Święta…
Oczywiście, że nie mamy jeszcze ozdób i wszelakich takich tam w sklepach. Zresztą… bez urazy, ale te kilka sklepików na krzyz na całą Wyspę, więc czego ocekujecie. Ale… podobno mają Lidla otworzyć. Miał być już w wakacje, ale widzicie, jakoś nie wyszło. I choć nadal nie rozumiem tego, po kiego nam kolejny sklep… bo sorry, ale kto ma tam chodzić? No kto? U nas poza sezonem zwykle jedna osoba w sklepie i to jest sprzedawca! Serio! Współczuję im, bo siedzieć muszą, a nikogo z drugiej strony lady. To nadal tylko 40 tysięcy ludzików. Poza sezonem nawet i mniej, bo przecież większość nadal ściemnia, że tutaj mieszka… choć prawo ostatnio zaczyna brać im się za skórę… wiecie, pożyjemy i zobaczymy. Albo i nie.
Opowieść o patronimikach.
A teraz wiecie, krótki rys historyczny, zresztą Wuj Googiel Wam pomoże sprawdzić moje tłumaczenie… oto opowieść o dawnych sprawach, gdy jeszcze on był synem swego ojca, a ona była córką swego… też ojca. Wiecie, zwyczajna sprawa jak Hansen i Hansdatter. Proste. Jest sobie Inga, za ojca ma Tima i nazwisko gotowe. To zostało. Wciąż jeszcze sporo nazwisk kończy się na… „sen”. Ale nikt już nie tworzy tak nazwisk, chociaż… warto popatrzeć na zdjęcia w gazecie, ślubne, gdzie zawsze widnieje informacja jak będzie się nazywała para. I wiecie co, nie trzymają się często tego, co modne, ale tego, co raczej tradycjne. Co zaskakuje? Choć nie powinno: to wpływy niemieckie w nazwiskach. No i te romantyczne nazwiska, które z łatwością można powiązać z gårdami! Ech, mieć swą posiadłość… i nazwisko rodowe. Mniam! Do tego jeszcze korona, kraik i przynajmniej dwa tytuły szlacheckie… Choć koronowanym wszystko wolno, może więc korona mi wystarczy, czyż nie?
„Anker, Bidstrup, Bohn, Boss, Bødcher, Dam, Dich, Døsien, Ellebye, Engel, Finne, Funch, Gardener, Graver, Hagen, Hammer, Harbo, Hartvig, Hjorth, Hogensen, Holm, Holst, Hop, Høy, Kamper, Kjøller, Koch, Kofod, Kofoed, Koefoed, Kords, Kordua, Kure, Lind, Lolle, Lundt, Madvig, Marcher, Munch, Munk, Høy, Pihl, Pritt, Rasch, Riis, (Rømer), Schomager, Sejersen, Sillehoved, (Skotte), Skotving, (Smed), Sonne, Spillemand, Stender, Treebeen, Vest, Vever, Vind, Westh, Vævest, Wildthagen, Winkelmand, Wolsen & Zander” – To podobno najpopularniejsze nazwiska na Wyspie… hmmm, wiecie co, nadal wydaje mi się, że wszyscy mają na imię Kofod albo Kofoed. Albo wiecie, kiedyś się tak nazywał. Albo… jego babcia, ciocia…
Czy mnie korci inne nazwisko? Tak i to bardzo. Czy można? Oczywiście, że można, ale trzeba zapłacić, jak za wszystko tutaj. Mam z czego wybierać, ale co wybrać? Jaką historię? Pod jaką posiadłość się podpiąć, bo wiecie, z posiadłościowymi nazwiskami nie jest tak łatwo… trza się dogadać.