„Ojeblik – mała, ucięta główka, już od jakiegoś dłuższego czasu nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Nie no. Dobra, nie do końca tak, ale między innymi i w przybliżeniu. Po prostu wiedziała, gdzie mieszka, wiedziała, co się dzieje dookoła, ale jakoś tak… gniazduje, wiecie. Dziwnie spogląda na liście, trawy i wszelakie miękkości, znosi do domu te najbardziej bursztynowe, piaskowe kamyczki i oczywiście poduszki. Oj tak, kochała poduszki! W Sklepiku miała ich całą masę. Kolorowych, miękkich, różnokształtnych… topiła się w nich, podduszała, ale jednak…
… teraz było inaczej. Nie mogła się umościć. Nie mogła znaleźć sobie miejsca, zatkać, go zagawrzyć, jakby nagle była miśkiem, ktory nie wie co ma zrobić. Jak, gdzie i kiedy zasnąć, zatulić się… Szła jesień, więc zachowanie to można było łatwo wytłumaczyć, ale jednak, od dnia, w którym się poznali, po raz pierwszy nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Ona. Mała, ucięta główka, która była kwintesencją kobiecości, zadziorności i wszelakiej siebie pewności. Ona…
Pan Tealight spojrzał na nią i wybrał się gdzieś. Wrócił po kilku dniach, w których zarazem był, ale i go nie było… i rozwiązał problem. Przytargał ze sobą manekin bez głowy, płci okreslenie żeńskiej, i postawił Ojeblik na zwyczajowym głowy miejscu… bo wiecie, każdy czasem za czymś tęskni, nawet jeśli sobie z tego nie zdaje sprawy. Nawet jeśli nie wie, nie chce wiedzieć, zrozumieć.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Dziecko Odyna” – … ech. Czasem trafiają mi się książki, o których nie wiem co powiedzieć. Z jednej strony nie jest źle, ale z drugiej… wynudziłam się. A przecież nie powinnam.
Oto opowieść o dorastaniu i poszukiwaniu własnej tożsamości. O młodości, która dowiaduje się, iż jej historia jest kłamstwem. O klątwie/źle, które może za nią stąpać. O dziewczynce bezogoniastej w świecie, w którym to ogon jest najważniejszy – magiczny.
Z jednej strony dobra i przemyślana historia, z drugiej jakoś tak posklejana z tego, co już było. Naznaczenie dziecka, upodobnienie go do reszty świata, a potem oczywiście rozplątywanie nici swej przeszłości. Nie sięgnę po kolejne tomy, ale jeżeli znajdziecie tę powieść, zajrzyjcie do niej. Naprawdę. Bo może Was ujmie? Może oczaruje? Bo jest w niej coś, coś, co może na mnie nie podziałało, ale na Was może.
Sucho…
Sucho.
Bardzo sucho.
Idzie sobie człowiek znajomą drogą, a tam liście wściekle jeszcze zielone, choć koniec września, do tego w bajorkach oczywiście ino… kamienie. Dziwnie to wszystko wygląda, bo w jakiś sposób człowiek przyzwyczajony do onych niebiesko-zielonkawych oczek i gubi się w terenie. Ale idziemy dalej… dziwiąc się brakom kolorów na drzewach i tej dziwnej szorstkości eteru. Podobno znowu zjechali się jacyć dziennikarze z zagramanic na Wyspę, by ją wiecie… opisywać. Widzieliśmy takiego jednego. Miał taaaaaką… znaczy taki obiektyw, a wziął ino jedną kulkę lodów!? Czyż to nie jest podejrzane? Jak można nabyć wyłącznie JEDNĄ kulkę lodów? No jak? Toż to przecież całkowicie nieekonomiczne! Bezwstydne mocno i ogólnie mówiąc… wariackie! Bo przecież… to tylko JEDNA kulka lodów. I do tego w pudełeczku! Czyż nie jest to ekologicznie niesubordynowane? A może w onych Belgiach, czy gdzieś tam, tak właśnie żyją?
Sucho…
Tupta człowiek dalej, bo zamarzyło się mu obejrzeć te dęby kolorowe i co… i dęby nie mają już kolorów! W ogóle dziwnie wyglądają, a to, że przejść wszędzie można suchą nogą zaczyna mnie przerażać. To jest takie… niemożliwe przecież. Nie tutaj. Nie na mojej Wyspie, mocno przecinanej rzeczkami, strumyczkami, swobodnej w bagna, swawolnej w podmokłości. Wietrznej i czasem deszczowej, a teraz… suchej. Ale gdzie się podziały moje dęby? A może był to tylko sen? Kurcze…
Może to wszystko ino ułuda?
I tylko ta dudniąca ziemia, zbita, właściwie niczym pylisty beton i kamienie, dziwnie szelesty w zeschniętych trzewiach zielonych lesistości. Tup tup tup… jakbysmy byli wyłącznie dachem dla potężnych, rozległych komnat trollich gdzieś tam, pod nami… pod nami, których nawet nie zauważają. Ot… od czasu do czasu pani trollowa spojrzy w górę, gdzie się jej kandelabry chwieją i pomyśli sobie, że fajno by było odmalować sufit, bo jakoś tak marnie wygląda i tyle…
Sucho…
Wszędzie tylko ten pył, unosi się dziwnie mgliście za maszynami, czasem coś tam go podwieje, choć przecież wcale nie czujesz powiewu. Bo ciepło wciąż, no może wieczorem mniej, ale jednak… może to ta suchość tak ociepla? Że aż chcesz ją pociągnąć kremem tłustym i nie dbać o jej zmarszczki. Może i usta się jej siąpią, może i coś nad uszami łuszczy, kurcze…
Ale nic to, damy radę.
Musimy… trzeba zacząć i modlić się i tańczyć, i oczywiście ofiary w temacie deszczu stawiać. Serio, po prostu iść na całość, jakby ktoś był zainteresowany byciem oną ofiarą, to serio, dziewictwo można spokojnie w gabinecie kosmetycznej chirurgii sobie załatwić, nie oceniamy! Jedno spojrzenie na różowiejący się zachód słońca i już nikomu nie będzie się chciało sprawdzać. Bo i po co… ważne, by została ofiara przyjętą, a wiadomo, w tym temacie ostatnio Bogom się nie szczęściło, więc może wezmą cokolwiek? Wiecie? A może i wymagający nie są?
I posikają?
No dobrze, może człowiekowi od tej całej suszy już serio coś się przedstawia pod deklem, a może od tych stóp uderzających w twardą ścieżkę, na której i kamienie już nie płaczą i krokodyle? I w ogóle… gdzie wszystko dziwnie eroduje, wiecie, tylko na suchą stronę, a i ten, co idzie i składa się z wody, jakoś tak dziwnie szeleści. I te pojedyncze kwiaty. Nawet wrzosy już jakoś odeszły w przeszłość, nawet te wszelakie porosty, dziwne, nieznane mi z nazwy kształtności…
Sucho!