„Słuchała jej spowiedzi i naprawdę wszystko rozumiała.
Ona… przecież wciąż jeszcze, tam w środku, za sześcioma drzwiami, sześcioma kolumnami, sześcioma lasami i sześcioma rzekami, za wąwozami i murami… Mała Wiedźma, córka Wielkiej Królowej Zbawczyni, Bogini Wszelakich Innych, Tej Niebaczącej Na Swoje, niepozwalającej sobie na zainteresowanie najbliższą okolicą… Nie przerywała jej. Wiedziała, że niektórym pomaga wygadanie się. Jej nie, ale przecież słyszała, że niektórym…
– Jestem jedną z tych nielicznych. Tych, które się przytrafiały, bo było nas więcej, ale się o nas nie mówi. Wiecie, łatwo zamknąć nastolatkę w wieży. Bierzesz smarkulę i już. Kłopot z głowy, na dodatek kłopot oddalony od domu, więc wiesz, sąsiedzi myślą, że jest na stypendium gdzie w dzikich zakątkach dziwnych światów maca kolorowe smoki i znosi pasiaste jaja. Albo coś w ten deseń. Wieże zresztą stoją w takich miejscach… Nie wiedzieliście, że zawsze są to Wieżowe Rezerwaty? Ale… myślałam, że ludzie wiedzieli. Myślałam… że przecież powinni byli wiedzieć. O nas… dzieciach długowłosych panien, dziewic wiekuistych, zamkniętych i strzeżonych. O nas…
Czy moje życie było złe? Nie. Wcale. Za opiekunke miałam smoczycę.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Wioska morderców” – … dobra, ale. Kurcze, wkurza mnie, że zawsze jakieś mam ALE. Że tak trudno po prostu się zakochać w książce, jakby nie wiadomo jakie miała wymagania. Taki ze mnie paskudny francuski piesek, czy coś? No dobra… coś.
Opowieść jest cudownie skomplikowana. Mamy ciało, mamy kraj, w którym pierwsze pokolenia emigrantów z „tej innej wojny”, starają się dostosować do życia… i oczywiście mamy tajemnicę. Oj pewno, że czyniąc taką osobe główną bohaterką książki autorka lekko ryzykowała, ale… No i jest jeszcze ta tajemnica. Do końca tak naprawdę nie wiadomo, czy zabiła, czy jednak nie, a nawet później…
… czy karać?
Niesamowita powieść. Naprawdę bardzo dobry kryminał z intrygująco zarysowaną fabułą i bohaterami, ale… kurcze nie jestem pewna po przeczytaniu, kto jest głównym bohaterem. Policjantka, czy lekarz? I tak naprawdę, co cała historia miała wnieść do naszej codzienności? Czy jest jakiś morał? POLECAM! To wiem na pewno. Należy przeczytać, ale nie jeśli dość macie opowieści o murze. I o Niemczech. I dośc tej specyficznej niepoprawności… i lekko rozmemłanej, choć mającej potencjał, niesubordynowanej policjantki, która… oczywiście, że kiepsko skończy…
A może nie? LOL
Oto opowieść o rodzinie i społeczności. O milczeniu i osądach. O trudach akceptacji… ale w tym miejscu sorry, jako ktoś kogo tez kopali i wytykali palcami powiem jedno: przestań kurna jęczeć!!!
Nie wiem dlaczego w tym roku trudniej mi przywyknąć do tej całej ciszy… do tej mniejszej ilości Turyścizny, tej zaczynającej się jesieni. Jak nic zwalam wine na wyjazd. Nie załapałam się na te pakowanie, nie mogłam się pośmiać z osobników na przystankach: ti ri ri ri ri! A ja tu zostaję!!! No nie mogłam. A może to wszystko związane jest z czymś całkiem innym? Może rzeczywiście świat jakoś staje na łbie?
Może?
Ostatnio nadużywam „może”. A może nie?
Pogoda cudna.
Chłodniejsza aura sprawia, że można i oddychać i pracować i spać. Po prostu być i czekać na kolory. Może i niebo dziś lekko poszarzało, ale nic to, bo ciało ma już dość tego ciagłego słońca, żaru i promieni… a jednak wciąż czuję się jak Afrykanin w igloo. Intrygujące uczucie. Ale nic to, bo słyszałam, że szykuje się niezła zima. Wiecie, taka, jakie ja lubię. Zimna i biała. Tylko, czy się uda?
Czy będzie?
Na Wyspę wraca powolność. Zamyślenie się i zapatrzenie. To cudowne, oszałamiające słagodnienie dni i nocy, godzin i minut. W końcu jakoś człek zaczyna mieć czas na więcej, a i ciemność, która w końcu znowu się pojawiła, jakoś tak tuli. Jakbyśmy znowu mogli po prostu być dziećmi i ktoś inny, tak zwany dorosły, zajmował się wszystkim tym, co ważne i niezbędne do życia. Tylko kto?
Wyspa?
Jesień wprowadza taką opiekuńczość w powietrzu. Jakieś takie rozdaje przytulasy, zmienia pieluchy umysłów i tuli dusze. A serca wyprowadza na place zabaw. No wiecie, żeby sobie pobiegały, czy coś?
… te zachody!
Kurcze, powiem Wam, że o tej porze potrafią powalić. Te pomarańcze i żółcienie, do tego niebieskości… ale najpierw paseczki z różu, mandarynki i seledynów! A tak, mam na to dowody! Potem to coś, co sprawia, że zastanawiasz się nad tym, gdzie jest najbliższa gaśnica… i oczywiście to uczucie, że jest ponad tobą coś, co zaraz cię obtoczy w piance, w czekoladowych wiórkach, w onej posypce tęczowej, obleje lukrem, poporcjuje, potem pomacza wsio w mące i jajku i bułce tartej i na głęboki tłuszcz, a potem jeszcze lukier i ta posypka, co wyglądała jak mysie bobki…
Takie to są zachody.
W pewnym momencie, gdy niby już nie ma słońca, wszystko zaczyna wyglądać jak Afryka. Wiecie, na niebie ino ten głęboki pomarańcz i trochę czerwieni górą i cienie drzew, niczym czarniawe kształty na horyzoncie. I już nie wiesz, czy to dom, czy jednak całkiem inne miejsce.
Najlepsze w tych zachodach słońca jest to, że nie da się przewidzieć kiedy będą takie, a kiedy wszystko zakończy się niewypałem. Tylko błyskiem jasności, lekkim srebrzeniem się na listkach. Wiecie… pięknem, ale jednak nie tym.
Takie zachody, to jedyny czas, gdy ktoś z aparatem może naprawdę się wyciszyć i zapatrzeć. Gdy raczej nikt nie powinien cię ruszyć. Nie tak, jak na nagietkowym polu, bo nagietki nie uciekały, a świałto mija tak szybko. Tutaj pociemni trawki, tam dziwnie sczerwieni drzewa, więc fotografa ruszać nie wolno. Nie trzeba, lepiej nie, bo nie dośc, że skopie i ugryzie, to na dodatek jeszcze może przywalić, opluć, obsikać, albo pozwać o szkody moralne i hamowanie weny twórczej! Bo wiecie… zachód to chwila. Rzadko trafia się taki dłuższy, kolor rozciągnięty w czasie, zaburzony chmurkami, dzięki którym już żadne zdjęcie nie będzie… normalne.
A co ze wschodami?