„… nosz oczywiście, że miała własnego łowcę, a jak myśleliście?!!! Co to ONA gorsza? Mniej nieużyteczna dla takiego łowcy? Mniej magiczna, czy coś? No nie można tak jej pomijać, to byłoby nazbyt… niebezpieczne. Bo przecież TO by coś sugerowało. Coś, co niewypowiedziane mogłoby doprowadzić do zbyt wielu słów, wojennych, walecznych, wielce gryzących, a nawet…
Miała swojego łowcę. Z przeceny.
Pan Tealight nabył jej jednego na targowisku, które odbyło się z okazji Corocznego Spotkania Przedwiecznych. Wiecie, taka wielka impreza, niczym Oscary czy coś w ten deseń, ale członków mniej i raczej w większości dziwnie nieokreśleni, ale prezenty są, nagordy, wszelakie się poklepywania po pleckach, a i… no wiecie, reklamy, stroje, suknie i otomany. I dywany.
Latające…
Było i stoisko z łowcami wiedźm. No wiecie, od wyboru do koloru. Coś w stylu Hulka, coś w stylu Abercrombie i coś dla tych co wolą Biebera. Są wysocy i szczupli, silni i w skórach i sa tacy bardziej ospali, misiowato owłosieni. Podobno byli nawet tacy dla wielbicieli lalek azjatyckich, ale on wybrał kogoś innego. Prawdziwego łowcę. Łowcę przez wielkie Ł! Wykształconego, wyuczonego, zdolnego, dziarskiego, ale już nie dzieciaka, muskularnego, ale wiecie, mieścił sie jeszcze w tiszerty bez rozcinania ramionek. Z półdługimi włosami, ale bez koczka, z lekkim zarostem, ale bez brody i oczywiście z wielkim… toporem. Bo tak. Te od mieczy wyglądały całkiem niewieścio, znaczy te egzemplarze łowców. Wybrał takiego, który znał i języki i literaturę, który miał magiczną ekipę i oczywiście sam w sobie magii miał też trochę. Takiego, co wiedział co kiedy, ale też czasem plątał się w niepewności, której czasem pożądały kobiety…
A, że przeceniony…
Bo Łowca o imieniu Gibbon miał 12cm…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zaspać na sąd ostateczny” – … koniec? I co? Już nic poza tym? To jak to podsumować? Bardziej angelologia, czy jednak kryminał? A może sensacja ze skrzydłem w tle?
Jedno wiem na pewno: trzeba czytać od początku. Przejść przez wszystkie perypetie Bobby’ego Dollara. Anioła. Wiekuiście odpowiedzialnego za to, by zawsze wpaść w jakieś kłopoty, by zawsze się zaplątać… i by kochać. By być bardziej ludzkim, niż wielu ludzi, których przeprowadza i oczywiście jest to opowieść o Niebie i trochę innej opcji. I jeszcze… o ludziach, bo przecież czy niebo, czy piekło, to wciąż to samo: walka o stołki, przepychanki i garść onych sprawiedliwych.
Dobra historia, choć wielu może się zwyczajnie zdać nadto przegadaną. Nadto monotonną, mimo tych wszelkich potworów. Mocno przewidywalną nawet. Mądra oto jest opowieść, pełna intrygujących postaci, które mogą lekko przytłumić samego głównego bohatera (patrz świniak), barwnych i intrygujących, rozbudowanych i wprost szokujących… czysto amerykańska opowieść, napisana przez kogoś, kto już coś przeżył, posiada wiedzę, a i cudownie potrafi zaintrygować nią innych…
Po prostu dla tych, którzy od czytania chcą więcej…
… i wieje.
I w końcu chłodniej. Kurcze… człowiek przeżywa niezły szok termiczny. Po tych dwóch tygodniach koszmaru upałowego, żaru i piekła bram otwartych, jakoś tak nagle wianie i chłodek dają mi na mózg. Nie wiem, co ze sobą zrobić kurcze!!! Pewno, że się cieszę, bo przecież jestem stworzeniem zimowym, ale jednak kurcze szok jest. Jakby się znowu oddychało, jakby kurcze to wszystko nagle odeszło, jakby ktoś zwalił to futro z mojego ciała i duszny koc z domu całego…
Zimno…
Kompletnie nie mogę się do tego przyzwyczaić. I do braku rażącego, palącego słońca. No nie mogę. Z jednej strony odczuwam dziką radość z powodu niższej temperatury i ciemności, szaleństwo ponownego zatapiania się w Wyspie, a nie roztapiania nad nią… a potem skraplania. Ale… oczywiście poza wiatrem i chłodem nadal brak deszczu. I to trochę przeraża. Nagle człowiek sobie uświadamia, że ta cała aura zmienia się coraz bardziej. To już nie chodzi o trochę cieplejsze zimy i dziwnie wrzące lata, nie o to, że po dusznym dniu ni przychodzi burza… to coś na kształt pierwotnego, atawistycznego strachu w osobowości człowieka pełnego wiary w naturę, który nagle niczego z niej nie rozumie. Budzi się we mnie ta dziwna, przerażająca, maltretująca zmysły i trzęsąca mięśniami… obawa, że kurna to wszystko sprowadzi na nas więcej robali!!!
Ech, no wiecie, robale są straszne.
Sorry. Na zewnątrz to ich świat i każdego widzialnego omijam, ale w domu, oj nie… to mój świat. Jak bardzo dziekuję za szczypawki i pająki i komare i tak dalej. Fascynują mnie i przerażają bardziej niż zmiany klimatyczne ludzie, którzy łapią komary i wypuszczają je w eter. Serio, przerażają mnie. Pszczoła czy motyl, sama tworzę dziwne nosidełka, by je wydostać, ale komar czy mucha… ekhm, no nie, sorry, ale nie!!! Nie da się przejść przez życie tworząc sobie kolejne teksty o tym, że może komar, którego właśnie zatłukłaś kochał cię nad życie i spijał twą krew na podobieństwo Chrześcijanów!!! No nie… moja osobowość wiecznie lękliwego, odczuwającego odpowiedzialność za wszystko i wszystkich, nadczulnego i ogólnie jebniętego osobnika nie zniesie teraz opowieści o pani komarowej czekającego na małżonka. Już pomijamy kwestie płciowości u tych co gryzą i co nie gryzą, wiecie, pokręcone umysły nie słuchają naukowych dywagacji, one od razu czują się winne… I TO PO MILIONOKROĆ!!!
Ale nic to…
Wykorzystajmy tą końcóweczkę lata i pójdźmy na lody, co? Może uda się Wam uniknąć zamknięcia w kibelku… no serio, dziś mi się przytrafiło. Włażę do kibelka w Svaneke, tego w porcie i klamka po zamknięciu drzwi odpada!!! Z mojej strony. No, myślę sobie, choć panika już się chichra, nicto, bo Chowaniec po drugiej stronie… dopóki i tam nagle klamka nie wydaje ostatniego tchnienia na betonie. I zostałam tak z dziurą. Myślałam przez chwilę, że serio spoko jest. Wodę mam. Powietrze będzie, a i sikać jest gdzie, co nie? Żarcie podrzucą mi przez ten wywietrznik, płyny przez dziurę po klamce. Podobno jeden co się tak zatrzasnął w klopie w Nexo, to… został uratowany przez policję. Wiecie, nocą nie można się dodzwonić do znajomych widać, śpią może?
Siedząc przez oną chwilę w zamkniętym klopie zaliczyłam i wstydliwość ratowanej, podstarzałej damy z opresji i obawę, że jednak się nie przecisnę przez ten wywietrznik i lekki odruch tego tam magicznego ołówka, co mu wiecie ta piłeczka pingowała się na głowie… i w końcu kurcze machnięcie oną klamką, chwila celowania w dziurę i w końcu… wolność. Wysikałam się przy otwartych drzwiach! W dupie mam od dziś wszelakie cnotliwości. Kurna sikając w krzakach przynajmniej się nie zatrzasnę! No, chyba że suwakiem, czy kolcami, ale na wolności!!! LOL
A teraz lody… należą mi się po takiej traumie, czyż nie? I te pustki wszędzie. Garstka Duńczyków i Niemców niezbyt miłych… a poza tym już to cudowne, ujmujące wrażenie, że spokój nadszedł.
Jeszcze tylko przywyknąć ciało do chłodu!!! Ale to chyba pikuś, co nie? Po prostu tak ten żar człeka rozwalił, że nie umie on uwierzyć w to, iż może… iż może po prostu założyć portki i chustę wziąć i oczywiście kurcze spodnie długie i w ogóle. Bo ja kocham zimności. Lepiej mi z nimi bardzo, lepiej bardzo. A zewnętrzność chociaż ciemniejsza, mniej naświetlona, to ono światło takie pokrętnie czarowne. Milusie i zaskakujące. Pozwalające w końcu mniej mrużyć oczy…