„No napadły ją…
Oczywiście, że mimo chłodu wody chciała się pomoczyć. Może i potrafi się unosić na wodzie, ale jednak kurcze, widok to śmiechu godzien, więc bilety były już wyprzedane. Zarazem one wodne, lądowe i powietrzne, a jednak… nie zauważyli ich. Ot pewno Syrenice myślały, że to jakieś znajome znajomych i tak jakoś zaatakowały!!! Kraken Wielki też trochę w ukropie przysypiał, a zresztą obżarł się na nocnej imprezie i mocno ekonomicznie dogorywał… a cała reszta, no cóż… raczej po prostu nie widzieli początkowo w tym czegoś groźnego, w końcu na Wyspie…
Raczej wszystko spokojne.
Kto mógłby się spodziewać, że te maleńkie, lekko przezroczyste implanty porwą Wiedźmę Wronę Pożartą? No kto? Bo i po co komu taka Wiedźma? No im była potrzebna, ale reszta świata nigdy nie rozumiała i nie partycypowała w tej potrzebie, więc dlaczego… by zmywała? No dobra, lubiła zmywać, zawsze mogła przemyśleć pewne sprawy w różnym temacie, gdy ręce głaskały metale i porcelanki, ale ile moga mieć meduzy garów? No dobra… ostatnio Wiedźma Wrona zajęta była lakierowaniem pustych muszelek, więc może o to chodziło? Może?
Czy krzyczała?
No pewno, że nie! Próbowaliście kiedyś?!!! Trudno się krzyczy, gdy człowiek stara się oddychac i panikować w tym samym momencie, a potem gdy ktoś nagle maca człowiek po tyłku, odciąga, pociąga, szamocze… nagle gdzieś cos wybucha, nagle dziwny grzyb się unosi nad falami, nagle… bo widzicie, Pan Tealight ostatnio był wkurzony. Był wkurzony tym, że pojechała bez niego. Rozumiał, ale jednak czuł coś w sobie, w tej swojej szarości stalowej, coś… i dlatego ostatnio bardziej i jakoś inaczej ją pilnował, i gdy tylko jego umysł Przedwiecznego ogarnął to wszystko, zwyczajnie skoczył i wyrwał z nieparzących odnóży onych implantów swoją wiedźmę. I sobie ją zabrał i w końcu… znowu panował nad światem. A topiona galaretka z meduz nie smakowała rybami.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Hania B. Magiczny weterynarz. Skrzydła wróżki” – … dla nie do końca najmłodszych oczywiście. Cudowne rysunki, zabawna okładka w łagodnych pastelach.
Syreny, jednorożce, smoki, nimfy, duszki i elfy. Czyli wiecie, to, co zwą bajką… znaczy zwą tylko ci nieuświadomieni, bo inni wiedzą, że to prawdziwy świat. Hania Bielecka wie. Na jej ręce migoczą wisiorki, dzięki którym dobrze wie kiedy ta tajemnicza kraina jej potrzebuje. Wtedy może się do niej przenieść uciekając od problemów w szkole, ale też wiedząc, że magiczna kraina, to nie żarty i same dobrze przygody.
Malownicza, urocza, niesamowita, ale też nader bajecznie spokojna opowieść. O stracie i naprawianiu szkód. O pragnieniach i marzeniach. Wiecie, ot opowieść dla młodszego czytelnika, o przyjaźni i o tym, że warto stawiać czoła przeciwnościom, bo to, co niemiłe… można naprawić.
I spaceruj…
Bo przecież to fajne jest. Uważaj jednak na pobocza wszelkie, bo skore są do noszenia w sobie gówien kocich i psich. Nie rozumiem wciąż dlaczego ludziom tak trudno zabrać ze soba do lasu małą łopatkę, swojską saperkę i zwyczajnie zakryć kupeczkę. No wiecie, ziemią i liściowiem i może igliwiem jeszcze, albo wepchnąć ją pod konar. Dobrze przynajmniej, że nie idą z workami do lasu tylko po to by idiotycznie zawiesić je na gałeziach. Kuźwa ludzie, serio jesteście w mózgowym odwrocie!
Ale dziś idę sobie i lasem i skałami nabrzeża mocno zachodniego. No… mniej więcej. Idę do Vang. Do maleńkości nadmorskiej, ot drobiny, kilka domków na krzyż, w większości i tak mało kto mieszka rzez cały rok. Do portu, który dość szeroki, ale jednak pustawy. Gdzie cudnie rdzawe sieci się suszą i domki łódkowe stoją sobie szepcząc, gdy wiatr je muska… W pustawej kawiarni ludziszczaki, co morzem przybyły siedzą i jedzą i piją… szosą nagle przebiegło stadko koni, bo przecież czemu nie, zaraz za galerią zmieniły się w morskie konie, więc spokojna głowa! Może i trochę posrały, ale dzięki temu grzyby będą za rok! A może i jagody?
Cudne te łódeczki, aczkolwiek dziwna plama alg niezbytnio. No nic na to człek nie poradzi, nosz kurcze nie damy rady, dobrze, że choć jakoś wybuchowo nie kwiatną, czy coś. Taka ilość chyba nas nie zabije, co nie? Chyba? A zresztą nawet jeżeli, to kurcze damy radę, bo raczej nie damy rady pozostać w tym skwarze w jakiejś bezwodności. Szczególnie jak się patrzy na ten błękit… widok z Vang na Hammershus. Odlotowy! Błękit nad błękitem pod błękitem. I lekka linia wybrzeża z mocnym, poduszkowatym klifem. Jakby wszystko tutaj było stworzone tylko dla odpoczynku. Tylko i wyłącznie. Ale wracajmy do łódeczek i tych wodnych odbić. Zielonkawości i niebieskości, czerwieni i pomarańczów. Pewno ktoś se pomyśli: ależ ta woda brudna, a to tylko… odbicia. Czarowne. Może i w rzeczywistości jakieś lustra z drugiej strony, z innego świata, podwodnego, a może jednak mgnienia i wrota…
Może?
Tupta człowiek po skałach i szalenie się napatrzeć nie może. Ni na ową błękitność w dole, ni owe fiolety i różowości przekwitających powoli wrzosów. Pojedyncze brzozy, które w niektórych miejscach stworzyły maleńkie, pochylone niczym w burzących się domkach, ściany… złożone z kilku brzóz tak mocno splotły swoje konary, że tworzą teraz połowę namiotu. Ćwiczone solą morza i oczywiście wiatrowością, jakoś tak trwają gubiąc jesiennie liście. Genialne…
W brzozach jest jakaś taka moc i wrażliwość. Nawet, jeżeli już zaczniesz to w nich akceptować, jak już zwyczajnie wiesz, że coś takiego jest możliwe, masz na to dowody i w ogóle… to i tak sikając w kolejnym brzozowym, naklifowym zagajniku, jakoś tak możesz się zachwycić tą grubością kory i jej rzeźbieniem, albo cienkością, papierowością? Spróbujcie! Spójrzcie na brzozy. Może zauważycie, że one gapią się na nas przez cały czas!!! LOL Serio!!! Cały czas!!!
A tak w ogóle to gorąco jak cholera. Niby człek wie, że to tylko słońce i jego nadgorliwość, ale kurcze, jakoś tak strasznie pali, męczy roślinki, zabija je na śmierć… i tak mi ich szkoda. I gorąco, a w powietrzu ta cudowna jesienna aromatyzacja, a kurcze męczy. Wyjść się nie da. Zjeść lodów w spokoju, właściwie w całkowitej spokojności portu. No poza kilkoma miejscowymi, którzy coś świętują, nikogo. Nikogusieńko. Tam ino gdzieś syrena i inne tam kormorany, ale… cisza. Spokojność. W porcie na wodzie pływają kolory, słońce powoli zachodzi w to miejsce, w którym żyje, gdy zaszło, no wiecie, mówią, że to inne kraje, ale im nie wierzę. Serio. Jak nic mają kilka słońc i tak je ino wypuszczają po jednym, a tamte może zjadają? Może magiczną pigułkę ze słońca zaszniętniego robią? Kto ich tam wie kurcze! No kto?!!! I kto im udowodni, że słonko tego nie widziało?
A te pigułki jak nic dietetyczne są i można jeść wszystko, a się nie tyje! No serio Wam mówię, że są!!! Jakoś chudzi nie grubną! Muszą być na pigułkach.
Bogacze i burżuje!!! LOL