„No przywiozła go. Złotego Cielca.
Symbol nad symbolami, aczkolwiek… widzicie, no jak zwykle to zrobiła i Złotego Cielca przywiozła w formie dziwnej, innej, całkiem miniaturowej i ogólnie maciupkiej, specyficznie mini mini i oczywiście… złoto-bursztynowej. Ze sporą, pękata dupką i dziwnym wyrazem nibyryjka. A może to jednak mutant jakiś? Kurcze, kto go tam wie? No nie mówi. Pan Tealight sprawdzał wszystkie języki i nie reagował, ale oczywiście zjadł co dali i ogólnie mówiąc grzeczny jest i sika gdzie wolno, a nie tam, gdzie trzeba. Myje się, nie śmierdzi… a może śmierdzi, ale taki mały jest, więc nie czuć?
Złoty Cielec.
Przywiozła go, bo chciał tutaj. Nie chciał siedzieć tam, w mikromuzeum i być czyconym. Miał dość tych ofiar z dziewic, onych ciasteczek i wszelakich odymiań. No dość miał. Pieśni, modłów, nowenn i innych tam psalmów. Całej tej boskości, co to cięższa jest niż komentarze na Fejsbuku. Spróbujcie. Żadne tam celebryctwa, tylko jebana krytyka, że tego nie spełniłeś, żeś mocniej kragły niż nam się zdawało…
Złoty Cielec.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Taniec w ogniu” – … tom drugi. Czyli tylko środek? A może tak naprawdę wciąż początek? Wiecie, sprawy pomiędzy nauką a magią?
Lily i Lillian, Rowan i Tristan, Juliet… tak, cała akcja znowu przenosi się w nasze czasy, ale to, co zostało tam, wciąż jest jakoś obecne. Wiedźmy i ich mechanicy, wojna, kłótnia, ale i przyjaźń. Tylko, czy po tym wszystkim ona może być znowu uczennicą? Udawać, że jest tylko człowiekiem. A może nie musi? Przecież ma przy sobie przyjaciół. Rodzinę… ale, jak zaakceptować to, co się stało? I jak… myśleć samodzielnie?
Okaleczona bohaterka i jej moce… niby już było, ale jednak intryguje. Typowa młodzieżówka, w której pełno uczuć i nastoletnich rozkminiań zostaje zabarwiona specyficzną magią. A poza tym, jak zwykle. Czyli można się bawić, można wczuć w opowieść, można nią żyć…
Szwecja…
Dla mnie to wciąż niewiele, Malmö, Ystad i kilka kamiennych kręgów. A teraz i Göteborg… i tramwaje niebieskie. Całkiem maleńko… wiecie, trochę owej nadmorskości, która serio przypomina bardzo Wyspę. Trochę głębszej niemorskości, trochę skał, spokojności równej ziemi, zaniedbanych domków, zapomnianych maleńkich mieścin i tego tam Subwaya, w którym nie można płacić kartą… a tak, właśnie taką jawi mi się Szwecja. Cichością po sezonie, pustką w tych miejscach, które w lecie są zatkane po dziurki w nosie, albo w czymś innym… i gwarem, przerażającą głośnością miasta. Ale serio głośnością. Gwarem dziwnym, poruszeniem… jakby istniały dwie Szwecje w wymiarze geograficznym i dwie Szwecje w wymiarze czasowym.
Göteborg…
… wygląda jak Wrocław i trochę Krakowa. Serio. A te tramwaje są przesłodkie! Czadowe i lekko bajowe, wszystkie niebieskie, ale… no właśnie ono ALE! Niepiwne ALE. Ale brak w tym mieście jakichkolwiek znaków płaskich w centrum. Tam, gdzie autobusy i tramwaje ich nie uświadczycie, więc jeśli się nazbyt nie ogarniecie po wysiadce z promu – bo tym razem płynęłam z Danii – łatwo o wypadek. Zresztą ścisk i moc ludzia wszędzie, a wystarczy wyjechać z centrum, jakoś tak opłotkami wydostać się z miasta i już… znowu cisza. Znowu szosa, lasy, skały, wszelakie tam pustkowości. Szukałam konia, ale nie znalazłam. Widzę w tym przepowiednię, że jednak uda mi się dotrzeć do Dalarny!
Może?
Svarte…
… jedyne miejsce, w którym kurcze nikt nic nie wie o kamieniach. Dziwna sprawa, co nie? Mają i nie wiedzą, a może rzadko ktokolwiek obcy o nie pyta? Może w rzeczywistości okryte są one wielką tajemnicą i wszelaką niewidocznością… może tak naprawdę niczego nie widziałam, o niczym nie słyszałam. Może pobliskie Ales Stenar zabrały cały blask i poświatę? Może?
Ale są, stoją tutaj. Na dziwnej przestrzeni pomiędzy tutaj i tam. Niezbyt duże, a może wielkie na swój własny rozmiar? Kto to wie? Dziwne, malejące, zagubione, a jednocześnie dumne. Jednocześnie? Z jednej strony szosa, z drugiej wyłom w krzakach prowadzący do maleńkiego portu, tam kilka łódek i trochę porzuconych maneli. Pewno można tutaj popływać, a może i zapatrzyć się w dal? Tylko dlaczego one tutaj stoją? Tylko dla spotkań? Tylko dla ludzkich szczątków?
Kamienie.
… przy jednym z nich pojemnik, miś i dzbanek z kwiatami. Czy wspomnienie, pamiętanie, wypadek? Przechodni pomniczek, tudzież utrzymanie chronologii stanowiska? Któż to może wiedzieć? A może wie wielu, ale nie chcą o tym mówić? Zresztą i po co? Sam obrazek jest wystarczająco przygnębiający. Ale czy tak naprawdę smutek tego miejsca przynależy do morza czy drogi? Bo te kamienie stoją w takim zawieszeniu pomiędzy ludźmi i syrenami… tym mokrym i wietrznym, pędzącym. Tym człowieczym i mitycznym, wychodzącym z wody tylko nocą, gdy ludzie udają, że niczego nie widzą, by nie stawiać czoła fanatykom religijnym i naukowym…
Dziwne miejsce. Odarte z sacrum, a może już całkiem niewidzialne? Podobno sporo takich w Szwecji. I wiecie co, chcę się dowiedzieć, czy naprawdę…