„Niewielka, całkiem kamienna. Może i mała, może i dziwnie zmienna?
No wiecie, ot ściany i okna, wielkie drzwi… choć może wrota bardziej, do tego poddasze i dach. A przed karczmą oczywiście studnia, brukowane poletko, no i… no i tutaj kurcze wszystko się skończyło. Znaczy wiecie, te podobieństwa. Bo po pierwsze, co za kołek nazywa karczmę POD ZADEM? No serio? Znaczy, że co? Że on zad wisi nad oną karczmą, czy jednak… lepiej nie poruszać tego tematu? No i co z resztą? Wiecie, resztą tego tam ciała, co to miało zad, a teraz nie ma, no i czy ono ciało oddało ten zad za darmo, sprzedało na EBayu, tudzież… no wiecie, zostało go brutalnie pozbawione, ale bez boja, ma plastikowy implant teraz!?
Bynajmniej jest na Wyspie taka karczma. W mieścinie maluteńkiej, maciupeńkiej, która cichą jest zawsze, nawet w sezonie. Właściwie, jakby jej nie było, ale jest i nie wolno w niej tupać ni szybko jeździć. Serio! Specjalnie zmutowali szosę tak, by nikt nie mógł się rozpędzać ni biegać… Miejscowi zwą ją co prawda Karczmą pod Koroną, ale wszyscy wiedzą jaka jest prawda…
Zad jest prawdą.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Igrając z ogniem” – … hmmm. Intrygujące. Chociaż wiecie co? Za mało, za krótko. Bez urazy, wciąga i intryguje, ale jest też lekko wtórna. Ale tylko lekko, za to zakończenie… wkurzyło mnie straszliwie!!!
Oto ona – skrzypaczka. Zawód jak każdy, czyź nie? Młoda matka, szczęśliwa małżonka i… nuty. Kupione oczywiście a antykwariacie, które zagrane rozpoczynają serię ataków u jej ukochanej córki. Jednak dlaczego dziecię tak wyczekiwane chce zabić mamusię? Czy to muzyka? A może tylko dźwięk i jest wytłumaczenie medyczne…
Zapomniałam. No dałam ciała na samym początku i pluję sobie w brodę. No serio, jak tak można, jak można zapomnieć, iż autorka jest lekarzem?!!! No kurde… Ale nic to. Książka jest intrygująca i inspirująca, opowiada historię koszmaru często pomijanego na lekcjach historii. Warto zajrzeć… ale nie jeśli czekacie na duchy!!! LOL I nie chcecie czytać długo… Zawsze mnie wkurza w powieściach Gerritsen to, że mają kapitalne fabuły, ale są za krótkie, że przydałoby się więcej nastroju, opisu…
No więcej czytania!!!
Na Wyspie koniec sierpnia. No wiecie, niby jak wszędzie, co nie?
A może nie wszędzie.
Kto to wie, czy gdzieś tam nie zmienili właśnie nazw miesiącom, albo lepiej, ktoś zakazał sierpnia? No wiecie, wylazł taki dekret i ludziska właśnie się dowiedzieli, że wrzesień się kończy. Dzieciaki się cieszą, inni się martwią. Albo lepiej, wioskowy kacyk zakazał sierpnia, bo tak. Bo duchy mu tak powiedziały, a w rzeczywistości interesy z białasami robi i chciał trochę poszaleć. Albo lepiej… przecież są takie miejsca na ziemi, gdzie nie ma sierpnia. Plemiona wciąż nie znające współczesnych norm i nazewnictw. I całego tego picu z czasem. Wiecie, oni szczęśliwi bez kredytów… choć słyszeli o tych białasach dziwnych. Może i demonach, może i niecnej przyszłości…
Powinnam cos sprostować… nazbyt się cieszyłam onym lekkim ochłodzeniem, od dwóch dni tak pali i dusi, że serio pukajcie do mnie do lodówki. Odmawiam istnienia poza wieczną zmarzliną. Nie umiem oddychać przy tak dziwnych, saharyjskich powiewach. Nie potrafię, męczę się i wcale mnie nie pociesza, że jesień za rogiem. Wcale a wcale. Pocę się!!! Dyche za dwa dychy!!! I tylko ten wieczór trochę chłodniejszy, ale… spróbuj rozerwać odrzwia, by napoić chłodkiem domostwo napalone, znaczy nagrzane, one już na to czekają. Czekają aż się złamiesz i zostawić otwarte okno czy drzwi. Wiedzą, kiedy już nie wytrzymujesz, czują, gdy tracisz czujność. Sprytne są cholerniki małe. Komary bzykające dziwnie niemoralnie, pająki chętne wleźć ci do łóżka i po prostu, zwyczajnie wtargnąć w ciepłotę twoich pieleszy domowych. Ciemy zaciemy i wszelako inne bzykacze, latacze i macacze, gdy w objęciach przyziemnej lampki nocnej, starasz się przemknąć ku kibelkowi…
Koniec lata.
I jakie było? Podobno współczesność tak kocha wszelkie statystyki i podsumowania… ja nie, więc nawet nie próbuję. Ciepło było, ale na szczęście morze nie zakwitło i tyle. Rośliny mi pokarłowaciały i ogólnie odmówiły rośnięcia. Brak pszczół i motyli, no ogólnie mówiąc dziwnie i jakoś mroczno tak, choć gorąco…
Wypełzam w tą lekko już mroczniejącą wieczorność, zauważalnie wcześniej się czerniejącą, i wiecie co… słucham. Tych pogrywań, onych dziwnych pomruczeń, pierwszych spadających liści, zdających się szeptać sobie kołysanki. Fajnie jest tak popatrzeć w mroczność. Bardzo fajniel, aczkolwiek i mało bezpiecznie… gryzie ona. Bardzo gryzie i ssie… niczym masa mikrowampirzaków. Ała! I bzyczy… wybaczcie, wracam do domu, może i gorący, ale jednak mniej ssie.
Dom…
Jest w domach na Wyspie coś więcej, niż w tych, które poznałam. Jest jakieś większe zamknięcie, mocna pradawność, atawistyczne zwątpienie w przynależność do człowieka i oczywiście wciąż mają w sobie wszelkie opiekuńcze duchy. Niezależnie od tego, czy wybudowane je sto, czy kilka lat temu, underjordiski nie uznają czasowości. Chronologię mają gdzieś, wiedzą, że to ich świat. Maleńkie byty, może i krasnoludki, może i jednak wyłącznie wymysły, przywidzenia… nie, nie umiałabym uwierzyć w to, że nie istnieją. Nie umiałabym. Na pewno mieszkają na moim strychu. I wiecie co, strasznie są porządnickie i ogólnie mówiąc mało żerte. Właściwie moja Chatka bardziej należy do nich, niż spółdzielni… czy je widziałam? Chyba?
Chyba jestem tego pewna, ale w taki upał… wiecie, człowiekowi miesza się więcej. Nawet jak człowiek nie pije.