„… oj nie.
Ale przecież nie jedna! Było ich wiele, ale większość gdzieś się pochowała, umknęła z pamięci, zleciła szybkie siebie zapomnienie. Odmówiła pozostawania żwawą i żywotną. Zaakcentowaną w sztuce wszelkich piszących i malujących. Bo przecież… to ino kamień. Wszyscy tak mówili… tylko kamień. Nieobeznani z oną różnorodnością krzemieni, z mocą tych szklistości i mleczności, mijali je, odrzucali, uznawali za gorsze i brzydsze i całkowicie niepotrzebne, a one…
One wciąż wiedzą.
Wiedzą co było i co będzie. I będą wiedziały to wszystko nawet wtedy, gdy to ci teraźniejsi staną się ich szkieletami. Bo przecież… wszystko zaczęło się od łzy. Od łzy po niespełnionym marzeniu. Wielkim marzeniu, które wkradało się w sny snując opowieści o tym, jak pięknie będzie, gdy się spełni. O tym, jak ważne jest tylko ono, ale przecież nie było… a przynajmniej nie dla niej, zajętej zawsze, zawsze mającej zbyt wiele na głowie, a to jakiś mutant do zatłuczenia, a to steki z mastodonta, a to bunt chłopów nie chcących rodzić dzieci… Wiecie, to były całkiem inne czasy w całkiem innym świecie i stamtąd właśnie wzięła się ona łza…
Gdy razu pewnego przycupnęła pod krzakiem zwierzokłujów… nagle przypomniała sobie ono największe pragnienie, ono śnienie, marzenie i jakoś tak… zapłakała. Nie żeby ryczała, czy coś. Po prostu uroniła łzę, a ta łza nie pomknęła ku ziemi, ale poleciała w kosmos. Daleko i jezcze dalej, a po drodze skamieniała.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Pasterska korona” – … odmawiam. Zwyczajnie. Ze względów zdrowotnych, umysłowo pokrętnych, magicznych… Bo ja nie chcę. Odmawiam zaakceptowania tego. Zwyczajnie. Bo mogę. Co zrobią? Przecież nikt mnie nie zmusi, czyż nie? A może jednak…
Nie.
Nie przeczytam.
Zaczęłam. Jeżeli już jesteście po, to wiecie co się dzieje w pierwszej połowie… nie byłam w stanie potrzymać kosmicznego, dyskowego szlochu. Po prostu nie mogłam i… nie będę brnąć w to dalej. Bo jeśli tego nie zrobię, to dla mnie On wciąż będzie żył, wciąż będzie istniał wciąż to wszystko będzie niedkończone. W jakiś pokręcony sposób odmawiam ostateczności w Świecie Dysku!
Na amen!
Po prostu nie mogę.
A u nas specyficzna pogoda wyspowa, czyli wersja: everything included. Są chmurki, jest słonko, może i padać, gdy się słonkuje, może słonkować, gdy pada. Może i coś podwiewa, ale jednak, kurcze, ciepło!
Koniec sierpnia nadal radośnie słoneczny. Czas nażreć się lodów, bo już niedługo wszystko znowu będzie pozamykane i cudownie puste. Oj pewno, że bilety na promy po ostatnich przeszatkowaniach w obsłudze promowej mają stanieć, ale… czy rzeczywiście ludzie – w szczególności Niemcy – będą przyjeżdżać na weekend, czy tydzień, jeżeli to, co latem otwarte, teraz znajdą pozamykane? Czy ludziom współczesnym wciąż wystarczają widoki, czy jednak potrzebują knajpy? Wiecie, że nawet nie wiem, czy współczena, typowa Turyścizna nadal gotuje sobie swoje papu, czy jednak musi mieć restauracje? Czy wciąż robi się kanapki na drogę… Chyba jestem dziwna w stopniu sporadycznie spotykanym w tym świecie. A może we wszystkich?
Tak właściwie, to nie mam pojęcia jak się teraz odpoczywa. A może w ogóle nie mam pojęcia o się wakacjonowaniu? Bo widzicie, dwa razy byłam na obozie wędrownym – koszmar. Dzieciaki przymuszało się do takich spraw. A poza tym? Człowiek wyjeżdżał w różne miejsca, ale to wciąż nie było to. Zawsze miał interes. To importy egipskie na Ibizie, to ciagłe pracowanie via net… nigdy czas wolny. Ale chyba nie potrafię tak po prostu siedzieć i leżeć i jakoś tak… no wiecie, pocić się na plaży i myśleć o niczym. Mieć wszystko podstawione pod nos…
Nie umiem.
Chyba mam braki w genetyce. I może właśnie dlatego muszę mieszkać na Wyspie, co nie? Jest w tym jakaś logika. Żyć w miejscu, w którym wakacje możesz sobie zrobić o tak z chwili na chwilę. po prostu jakoś tak rzucić wszystko i polecieć na plażę. I zjeść swoją obiadową bułę, a potem wrócić do pracy… I na Wyspie tak można. No dobra, serio można tak w każdym miejscu na ziemi, po prostu odpuścić na chwilę, ale Wyspa jest jednak genetycznie uwarunkowana ku wakacjonowaniu!
O każdej porze roku!!!
W powietrzu czuć jesień i to spowolnienie…
Kocham ten czas. Inny. Zauważalny. Powtarzalny. Czekam na kolory na liściach, na owo bursztynowe światło, na błękit nieba szalony, który sprawia, że czuję się jak maleńka skaza w gigantycznym kaboszonie wypasionego pierścienia. Na pewno z jakiegoś drogiego, szlachetnego kamienia, bo dla świata tylko to się liczy… choć sama siebie wolałabym oprawić w krzemień i zwykły górski kryształ. Wiecie, dla tego połączenia zimna i gorąca. Dla owej ognistowości i czystości lodowego światła.
Jestem tym dziwnym elementem świata, którego lato nie cieszy. I okay, widać świat potrzebuje i takich świrusów. Ale wytłumaczcie mi, dlaczego jesień nie jest tak kochana? Dlaczego jesieni nie wykorzytuje się jak lata? Okay, mogę zrozumieć owe deszczowe dni, gdy serio lepiej nie wyleźć, choć popatrzeć na wielkie fale i ponapawac się solanką też fajnie jest, ale cała reszta jesieni.
Ludzie no… wakacjujcie się też jesienią!!!
Obiecałam sobie w tym roku odwiedzenie róznych miejsc na Wyspie, wiecie tych płatnych, ale ponownie, mówiąc dosadnie, nie stać mnie. Trzeba było sobie opuścić i już. No wiecie, gdy się nie da, to się nie da. Jak mnie nie stać na coś, to tego nie mam. Nie ściągam książek z netu, nie podbieram innym zdjęć. I już. Proste. Widać nie dla wszystkich, ale dla mnie aż nazbyt logiczne. Może za rok? A może jednak zwyczajnie nie jest mi pisane… nic w tym złego.
Kompletnie… szczególnie teraz, gdy jesień za rogiem! Gdy mogę pójść znowu na skałki i zwyczajnie jakoś tak odpuścić. Nie bać się tego, że napadną mnie dziwni osobnicy z kijkami, szalenie zadziwieni tym, że natura kłuje i nie ma wyściełanych siedzisk co centymetr. Wiecie…