„… no od środka.
Serio, ludzie jakoś niczego nie zaczynają już od początku. Zwykle od dupy strony, niektórzy odrobinę mądrzejsi od środka, ale od początku, to nie. Za nic na świecie. Jakby początek nie miał już sensu i znaczenia, jakby to wszystko było już naruszone, wymiętoszone i odpakowane. Jakby nie istniał start, ale za to finisz przejmował wszystkie końce. Jakby kurcze naprawdę nikt nie miał pojęcia o kolejności działań, zajęć i takich tam… i chyba dlatego się wprowadził. No on… Pan Początek.
Siedzi sobie taki dziwnie niepewny własnej cielesności. Może i nie jest do niej przyzywczajony, może i jest zaskoczony otoczeniem, ale jednak… jest dziwniejszy niż wszyscy w Sklepiku z Niepotrzebnymi. Jakiś taki porządniejszy, sweterek ma zapięty po ostatni, a może i pierwszy guzik, do tego spodnie na kant, szare, koszula biała, ciemny krawat. Kapelusik z wstążeczką dokładnie do niego przylegającą. No i ta chusteczka. Co prawda ściska ją teraz w dłoniach, dopiero odłożył teczkę, z którą przybył, pasującą do jego małej walizeczki na kółkach, ale taka była wyprawsowana, biała z niebieskim szlaczkiem. Taki jest tkliwy, a z drugiej strony dziwnie niepewny siebie, jakby nagle to właśnie początek był największą niewiadomą. A może…
… początek już nie istnieje?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Krwawa kampania” – … i środek. No dobra, zwykle środki serio, jakoś takie są słabe. I wiecie co, w tej trylogii jest jak w innych. Słabiej, a jednak… Ktoś nazwał to historią o ćpaniu, i miał rację, chociaż… Oni już nie biorą!!!
Widzicie. Wszystko się właściwie zrypało. I to tak na maksa. Wydaje się, że nic nie może się udać, więc jakoś tak… starają się tylko przetrwać. W końcu, jak mają żyć bez wodza? Uprzedzenia narastają. Wszelkie moce sprzeciwiają się nawet swoim wierzycielom. Zagrożone jest wszystko… i co teraz?
Dobra powieść. Może i nie nowatorska, chociaż boskie wstawki są niesamowite, chociaż niektórzy bohaterowie naprawdę powalają, to wiecie… to wciąż tylko rozprawa między bohaterami, a całą resztą świata. A jednak… wciągnęło mnie.
Fabryka Słów oczywiście wydała tę trylogię z kartą!!! Kurcze, wszystkie trzymam w książkach, ciekawe ile ich mam? Nie mam pojęcia, a dostać się do książek… ekhm, w moim przypadku bardziej niż trudno.
Może kiedyś sprawdzę…
Trzeci tom przede mną!
Ochłodziło się.
Serio, cudownie się ochłodziło. Nie mogę się nacieszyć oną pogodą, no naprawdę. Wciąż bym gdzieś łaziła i oddychała latem. A może raczej… już wczesną jesienią? Bo widzicie, z jednej strony to wciąż lato i ciepło, ale z drugiej, na polach już żniwa. Z tej strony mocno wysuszone, z drugiej, jakieś takie wszystko niemrawe. Borówki w tym roku też w mniejszych ilościach… nie rozumiem tego świata. Znowu musieli coś rozpylić, bo ni pszczół, ni motylków. Ech… przyznają się pewnie tak, jak rok temu. Tylko, że dopiero po czasie… a bzykaczy brak.
Woda czyściutka, ciepła, spokojnie można skakać, nawet, jeśli trochę czasem pokropi. Dziś przy spacerze towarzyszyli mi połowiczni nagusowie. No wiecie, chłopaczki się ścigały na wąziutkich, kystowych ścieżkach. Takie to było… pierwotne. Rozebrani do pasa, przepychający się, targający… wiecie, zwyczajowe, porównywanie penisów. Ale cywilizację mamy, więc głupio tak wyciągnąć, no to się ścigają. Dwóch biegnie ramie w ramię, a trzeci, no cóż, może miał jednak za długie te gacie?
Może?
Na ulicach więcej Niemców. Starsi panowie i panie przesmykują się dróżkami, tacy dziwnie skupieni. Tacy jakoś wkurzeni. Dziwnie… no kurcze, dziwnie jakoś tak mało ktokolwiek uśmiechnięty. Wszyscy spięci, jakby każdemu w kieszeni Endomondo pipkało, przymuszając do szybszego marszu, dłuższych kroków. Albo ci ludzie z kijkami. No serio? Nie… pewno, że rozumiem chodzenie z kijami, ale to rytm jest, pęd, a ci ino idą, no i noszą sobie te kijki. Czasem któryś się podeprze, ale ino co by pokazac metkę przy palikach i szeptem wyrzucić z siebie, ile to za nie zapłacił.
Sama wybrałam się na wycieczkę na stare…
Dziwnie było przejść ponownie ścieżką, którą człowiek łaził dwa lata… i wciąż tęsknił za Gudhjem. Siadał na skałach i marzył o tym dniu, w który po prostu będzie mógł być tam. Na horyzoncie, po prawej… i wiecie co? Wszystko jest tak diametralnie inne. Nie znalazłam znajomych kamieni, ten w kształci misia wyglądał dziwnie niegroźnie, a inny, w tórym pluskały sie mikre trolliki, zniknął. Za to jeżyny obrodziły! Idźcie na skały i jedzcie! Brudźcie się ową czerwanowościa krwistą…
Smaczne są!!!
Gdy tak człek sobie podje przy drodze, to jakoś mu się przeciera pod kopułką i nagle myśli ostrzej. Zauważa trąbę powietrzną i miraże namorskie. Nagle każda trawka i krzaczek to znane zioło, nagle każdy listek do czegoś się przydaje… a potem przypominasz sobie, że nie próbowałeś jeszcze fish and chips w Svaneke. GENIALNE!!! Serio!!! Frytki v-kształtne, ziemniaczanki, ale smażone tak, że kurde rozpływają się w ustach, podobnie rybne klocuszki, oczywiście w panierce, ale łagodnej, mącznej. Do tego drewniany widelczyk, romulade i oczywiście cząstka cytryny…
Przyznam się, że dawno nie jadłam czegoś tak dobrego. I raczej nie dlatego, że na świezym powietrzu, na skałach, z widokiem na latarnię morską. Oj nie. Silden jest kapitalne!!! Maciupa klitka, jedzenie oczywiście na wynos. Dostajecie wszystko w czadowej torebce papierowej, malowniczo wywiniętej… siadasz sobie w spokoju i czujesz jak to wszystko rozpływa ci się w brzuszku. Ryba genialna. Cudnie doprawiona, bez przesady. Soczysta w środku, wilgotna, jakby w sosiku…
MNIAM!!!
Widzicie, w ogóle mięso mnie nie rajcuje od dawna, ale to było coś, co jakoś mnie przywoływało od jakiegoś czasu… i było genialne. Naprawdę. Dzikie i dziecinnie radosne. Takie jakoś pierwotne, a jednak… dziwnie wykwintne. Oczywiście, dla chętnych zestaw z piwkiem. No wiecie! LOL