„Nie mogła z nim. Wkurzał ją… nawet wtedy jak był ino tą chudziną, jakoś tak bardzo ja wkurzał. Wkurzał tym, że tak łatwo mu szło chudnięcie, ale też, że z taką nonszalancją zbywał swoje tycie. Wkurzało ją światło i cała ta tajemniczość.
No wkurzał ją!!!
Nie widziała w nim niewinności poddanej zmianom, przymuszonej. Nie umiała zobaczyć nieszczęśnika, który nie panował nad swoim ciałem. Odosobnionego na tej całej niebiańskości, dziwnie innego od gwiazd, nie pasującego do Słońca też. A na dodatek… kurcze, czy on w ogóle chciał odbijać to światło? Serio? Czy ktoś się go pytał? A tak w ogóle, to czy to jest on, czy jednak ona? Czy ktoś to sprawdził? No wiecie, pomacał, poprosił o odkaszlnięcie, jakoś tak… Czy spytał się o stosunek do barw pastelowych, wyprzedaży i malowanych paznokci…
Nie mogła…
Wkurzał ją, wpieniał i ogólnie doprowadzał do jakiegoś rozstroju. Żołądek jej latał, w głowie furkotało, no i jeszcze to światło. Nagminnie takie nachalne, okrutnie wdzierające się do głowy, jakoś tak rozbijające wszelkie myśli i wspomnienia, przywołujące koszmary i oczywiście… jakoś dziwnie wygrzebujący z duszy to, czego się człowiek wstydzi i jakoś tak stara się to z siebie wyrzucić, wytłuczyć, wydusić, niczym uporczywego syfa, co sam z siebie nie chce wyskoczyć…
Nie mogła z nim żyć!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Zero” – … i tak. Oczywiście, że powinniśmy, że łatwiej panować nad tym, co sprzedaje się światu, przecież i tak mają nasze dane, a jednak… czy na pewno? Nie jesteśmy bezpiecznie w sieci, ale przecież się na owo niebezpieczeństwo zgadzamy? A może jednak nie? Może w rzeczywistości JUŻ nie mamy innego wyjścia?
Oto druga powieść autora „Black Outu”. Dobrej powieści. Naprawdę… Ponownie inna narracja, trochę sucha, męska miejscami aż nadto szowinistyczna, ale przecież nie specjalnie. On zwyczajnie tak pisze, taki ma styl. Nie roztkliwia się, jest dosadny, nie upiększa, stroni od poetyckości… kurcze, dobrze się go czyta, a nie podejrzewałam samej siebie o takie uwielbienie dla… No właśnie dla czego? Dla wiedzy? Bo przecież właśnie tym są powieści tego autora. Nadmiarem wiedzy. Kopalnią wszelkich technicznych nowinek… a ja nawet nie lubię internetu!!!
Polecam. Nie tylko tym, którzy naprawdę się boją owej inwigilacji sieciowej, nie tylko tym zakochanym w necie i klawiaturach, w nowinkach technicznych… ale i tym, którzy nawet siebie nie podejrzewają o takie zapędy. Bo choć tak naprawdę koniec tej książki dobija, w końcu na nic już wpływu nie mamy, to jednak…
Warto. LOL
I ciąg dalszy sprawy z Gandalf.com. A bo jest ciąg dalszy. W końcu dosłali książkę, której nie wsadzili w paczkę poprzednim razem. Może i ktoś zauważył, że wcześniej wszystko ważyło 5 kg, a teraz 4.60 kg, i że jednak mi się nie przewidziało… nie wiem, ale po telefonie Chowańca, które sie wkurwił maksymalnie i zaczął przemawiać tym swoim DOROSŁYM głosem… a straszny ma ten głos, jak wychowawca w szkole, albo ten nauczyciel, którego cenisz, ale boisz się przerażająco…
No to poza książką, za którą zapłaciłam, był kubeczek – a ja mam fioła kubkowego – i takie tam różne pierdołeczki: linijka, ołówek, 2 bryndzoletki i kilka magnesów… niby nic, a jednak cieszy, co nie? Of course był też karteluszek z kuponem rabatowym. Widać męski, dorosły głos działa bardziej, w szczególności tekst w stylu: poproszę z kierownikiem… Ech, czasy się nie zmieniają.
Wiecie… niby ładnie z ich strony W KOŃCU, że w ogóle to zrobili, ale… absmak pozostaje. Sorry, ale moje miesięczne datki na książki jednak postaram się kierować w inną stronę. Was pozostawię sobie tylko na momenty, gdy nie będzie już innego wyjścia. Przerażacie mnie, a ja nie lubię się bać, stronię od konfliktów, a tutaj przecież chodzi o książki, to wszystko nie powinno być tak stresowe, a już ta pyskówka Waszych Pracowników… To nie dla mnie.
A u nas wieje…
Wyspa pięknie wieje. Serio, przepięknie!!! Wszystko macha, wszystko się miesza, niziutkie traw dotykają się, szurają, zdają poddawać powietrznym mocom, ale… też za każdym razem powstają. Jakby chciały udowodnić, że mogą, że uległość jest odpowiedzią na tak wiele. Ale czy na pewno? I te wrzosy. Piękne takie, kochane i mechate. Niczym małe choineczki, które postanowiły jednak nie decydować się na wysokości, ale skupić się na kolorach. Lekko różowate, niektóre fioletowe, albo te jaśniejsze, kremowe, może i białawe… i ta zielonkawość, i ono odradzanie się wz suchości… bo przecież mimo tych nibyopadów, jakoś tak… wsio suche.
Piaszczystość unosi się nad skałami, gdy wspinam się, by popatrzeć i na morze i Hammershus. Z dziwną tęsknotą i smutkiem spoglądam na ścieżkę, która już nie istnieje. Wybrzeże się zmieniło, ale też i odkryło mocniej te tory… tory, niegdyś używane, teraz dziwnie zawieszone nad wzburzonymi falami. Tyle w tym wszystkim historii, tyle dźwięków, tyle opowieści. Kiedyś było tutaj inaczej. Ale pewno i wtedy były owe skarłowaciałe drzewinki i krzewinki. Dąbki i brzózki, gąszcze jagodzińców, róż, borówek wszelakich i jeżyn. Na wąskiej, skalistej ścieżce mija mnie biegacz, potem kolejny. Z góry schodzi rodzina z dziećmi… ot życie.
Gdy jednak znikną ci inni, ci obcy… znowu jestem sama. Ja i wyrazista linia pomiędzy ziemią a wodą. Niebem, a wszelkim tym, co wietrzne. Niskie trawy, dziwne dźwięki. Wszystko lekko drży, ale i dziwnie rozpościera się pośród onego drżenia, jakaś taka spokojność. Jakaś taka normalność. I dzikość… Ścieżka biegnie i wyżej i niżej, czasem trzeba się przytrzymać traw, czasem jednak mocniej zaprzeć się nogami. Patrzec uważnie w dół, tam gdzie kamienie i korzenie, lekko już wyślizgane, niczym cudowne, miniaturowe rzeźby… zachwycające.
A w górze błękit oczywiście i chmura deszczowa gdzieś na horyzoncie… gdzieś tam.
No i owcze bobki, oczywiście… Ha ha ha!!!
Jak najbardziej jestem za tym „cudownym wynalazkiem”, wiecie co by wypuszczać na zielone owce. By zwyczajnie nie martwić się koszeniem traw, by po prostu działać naturalnie. Ale nazywanie tego ekologią mnie mierzi. Wychodziłoby na to, że serio coś z nami jest nie tak. I to bardzo…
Wyspa z owieczkami zbłąkanymi pomiędzy drzewami i skałami, papusiającymi te trawki, kłębiącymi się dookoła zbiorników z wodą, tymi naturalnymi i tymi podrzuconymi przez ludzików… wygląda tak niesamowicie idyllicznie. No dobra, sheep droppings – choć to też nazwa czekoladowych cukrasków – nie pachnie różami. Jak wdepniesz, w końcu będziesz musiał się obczyścić, ale nic to. Zwyczajnie… taka kupa przypomina ci o tym, że musisz na skałach nosić dobre buty, a nie kurna japonki! Nie wybierasz się w drogę w dziwacznych klapeczkach, to nie ma sensu.
W końcu, jakoś tak zabłąkuję się w tej pomiędzycości… niebie, ziemi, horyzoncie pofalowanym, tej chmurze mnie goniącej. Błąkam się, ale mam Chowańca. Chowańca, który jest wyższy i widzi już coś. I wie, gdzie iśc. A może i on tylko na czuja idzie… kto go tam wie. Mniejsza z tym, walić pytania, idę za nim i już ją widzę. Latarnię. Już niepotrzebną, już uznawaną za zabytek… dziwnie smutną, ale i lekko poruszoną okazywanym jej przez ludzi zainteresowaniem. Może nie jest tak źle Panno Latarnio? Może i statki mają dziwne maszynki, ale prawda jest taka, że zobaczenie Ciebie było moim wybawieniem. Moim własnym! I moich umęczonych nóg.
Któż by pomyślał, że to tak daleko.
Któż by pomyślał, że każdy krok może tak zachwycać! Któż… może i powinnam była? Przecież zawsze mnie Wyspa zaskakuje. Zawsze! Teraz też, gdy zbiegam z góry, która nagle zdaje się być taka niewielka. Serpentynową ścieżką, po prawej owce, po lewej owce, do tego jeszcze kilka ludków. Skręcam tu, potem znowu… dwa domki, może trzy… ciekawe jak to jest, tak mieszkać w dziurze otoczonej skałami wiedząc, że tuż za nimi morze… Potem jezioro. Jedno i drugie, gromada ludzi i znowu… i już za chwilę znowu port. I fale i łódki… i podobno mają tutaj dobre kanapki!!!