„Bo tak jak były te, co otwierały, były i te co zamykały, a jeśli ktoś pomylił kluczyk, cóż, wtedy nic się nie działo. Poza reklamami i ulotkami wszelakich religijności, które zapychały wszystkie dziury… wszystkim równolegle, równocześnie i do końca, drzwi miały swoje prawa, obowiązki i wyższe związki.
Te, które otwierały, robiły wyłącznie to. Nigdy nie zamykały, choć ludziom wydawało się inaczej. Wiecie, tak to już z ludźmi jest, że zdaje im się, iż wszelkie rozumy pożarli. Jakby to kurna było coś smacznego… jedliście kiedyś móżdżek? Kiedykolwiek? Ale bez przypraw, o nie, żadnych ziółek, soli i innych cudactw, ino ona szarawa masa, trzęsąca się, właściwie wciąż pełna cudzych myśli… No właśnie. Drzwi otwierające zawsze były gotowe by się rozpiąć w pomiędzyświatach. By kogoś wpuścić, choć niekoniecznie, by zwyczajnie nie sprzeciwić się… ale musiałeś mieć klucz. Ten otwierający, bo przy wciśnięciu zamykającego drzwiom robiło się niedobrze i był to całkiem marny widok.
Te, które zamykały… cóż. Zawsze były pomiędzy otwarciem a zakluczeniem. Zawsze jakoś tak… widzicie, otwartym zdarzało się może być tylko uchylonymi, ale tym zamykającym, jakoś tak nigdy do końca nie zdawało się być zamkniętymi. I ta sprawa z kluczem. Cóż, tutaj nie do końca i nie zawsze działała. Widzicie, z zamykaniem był ten problem, że jeżeli już się wydarzyło, tak do końca, cóż, raczej jakoś tak nie można było tego odwrócić. Nikomu się jeszcze to nie udało.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Poskromienie królowej” – … ona. Ostatnia. Kurcze, nawet nie wiedziałam, że nie myślano o niej w ten sposób. Że planowano inną. Że on wciąż chciał. Że… był takim szaleńcem.
Ostatnia powieść Gregory to obraz życia ostatniej z żon Henryka VIII. Katarzyny Parr. Kobiety-pisarki. Zakochanej, cierpiącej, ciągle prześladowanej przez te poprzednie. Ciągle czekającej na wyrok… a myślała, że stary władca nie będzie już o TYM myślał. Nie mogła powiedzieć: nie. Nie królowi, ale te kilka lat, to jej własny koszmar, ale też i spełnienie. Bo przecież w końcu zaczęła pisać…
Katarzyna Parr jest inna nić w ekranizacjach. Bardziej spokojna, renesansowa, dziwnie przerażająca w sowich wizjach ich pięciu: Katarzyny, Anny, Jane, siostry króla i Katarzyny. Poprzednich władczyń, z których tylko dwie były koronowanymi. Regentki, która poza wiarą miała tak niewiele. Ale też tej, która przeżyła.
Kocham Garfielda, tygrysa kocham, kocham Kajka i Kokosza, Papcię Chmiela oczywiście i… kocham Fistaszki.
Po raz pierwszy zetknęłam się z nimi wieki temu, w czasach, gdy nie były tłumaczone, gdy dotknąć można je było wyłącznie poprzez jakieś dziwne materiały reklamowe przytargane z USA. Zakochałam się w tej kresce i bohaterach. W Snoopym i Woodstocku nie pojmując ich polityczności i całej tej otoczki dorosłości. I tak, starzeję się wraz z nimi coraz mniej pojmując z życia… Czekałam na ten film i nie zawiodłam się. Jest spokojny, mądry, miejscami zabawny, ale też nieprzystający do współczesnych kreskówek.
Właśnie taki, jakim powinien być, co oznacza, że może się Wam nie spodobać. LOL
Rzadko wychodzę nocą dalej, niż dookoła domu.
Bardzo rzadko nawet.
Nie sporadycznie, ale wiecie… rzadko. Ale tym razem goniłam światło i wiecie, jakoś tak zostałam. Zostałam tam pośród zapadających ciemności. Wszelako gdzieś pełgających, gęstniejących cieni. Tak jakoś. Zostałam, bo przecież czemu nie? Obok mnie wyłacznie ci, którzy jeszcze nie zasnęli. W rozświetlonych wciąż, a może tylko jeszcze, knajpianych oknach widać tylko kelnerów i sprzedawców. Siedzą sobie, śmieją się, sprzątają, szykują się na jutro. Gdzieś pojedynczy, dojadający osobnicy, tam ktoś się zasiedział, tam znowu już umykają do wynajętych pokoi…
Idąc tak uliczkami miasteczka słychać dość cichą muzyczkę i po prostu ludzi. Ci coś jeszcze jedzą, tamci przysnęli przy dogasających polanach… oświetlających fale. Ten budynek oświetlony, lampki przy ulicy działają, ale nie wszędzie. Bo i po co. Tutaj kolorowe lampeczki na restauracji, tam znowu cudowna ciemność, a wszedzie, właściwie w każdym oknie, brak zasłonek. A tak, na Wyspie sporadycznie się je spotyka. Może zazdrostki, może jakieś cuda na parapecie, może względne osłonięcie, ale firanki i zasłonki… nie. Czasem rolety, wiecie od słońca, ale nocą odsłonięte.
Jest w Wyspie jakaś taka nagość. Ekshibicjonizm, a może mało zrozumiała przez tych wychowanych za zasłonkami, firanami, wiecznie wkurzającymi żaluzjami i jeszcze oczywiście pranie tego wszystkiego, prasowanie firanek! Kurde, wiem, że niektórzy wieszali to cholerstwo na mokro, no ale… a takie pożółkłe… bleeeee!!! Może więc bezzasłonkowość jest właśnie odpowiednim wrażeniem?
Może?
A za oknami oczywiście ludzie.
I te wnętrza domów, tak łakomie na nas spoglądające. Może tak naprawdę to nie my możemy zajrzeć w ich wnętrza, podpatrzeć półeczki i bibeloty sobie pooglądać, a one popatrzeć na nas? Może i tak, no i co w tym złego. A te lampeczki, oj takie cudne. Te tealighty wszędzie, ta nastrojowość i ciemność, której nie odbiera się panowania nad nocą. W końcu jasne noce odchodzą w przeszłość…
Za oknami oczywiście życie. W większości turystyczne, wakacyjne. Tutaj ktoś się kładzie, tam ktoś szuka ręcznika, albo wiecie, wdrapuje się po tych schodkach, które na Wyspie są przerażająco strome. Niskie budynki sprawiają, że nie da się inaczej. Mała przestrzeń narzuca swoje kształty. Lekko nas zgniata, lekko i modeluje, tu przygniecie, tam znowu przytnie, skurczy…
Na małej Wyspie w sierpniu zmrok zapada w zaskakująco przyśpieszonym tempie. Jakoś tak lipiec nas rozświetla, więc zapominamy, że noc jest zwyczajna, że noc jest jakaś taka… no wiecie, normalna. Że naprawdę się robi ciemno i w końcu trzeba wrócić do tych lampek i przez chwilę znowu myślę o tych, co nie mieli elektryczności, no i jak fajowo im się mniej pracowało. Wiecie, chodzenie spać z kurami, wstawanie jednak już wtedy, jak coś widać… a zimą w ogóle sen… Ech, no może nie tak słodko, ale jednak wiecie, jednak nie mieli tyle światła, więc mieli więcej spania!
Ciemności… fajnie tak się w nich schować. Jakoś tak bezpiecznie i miękko, jakoś tak znajomo. Jakby… spokojnie.