„Był wrzący, letni dzień. Niebo wybrało totalną niebieskość, miejscami przechodzącą w klarowną biel. Taki dzień, w którym okładasz się lodem i najpierw starasz się przemyśleć usunięcie tkanek miękkich i pozostanie w wersji szkieletowej, a potem…
… odwodniony czekasz na śmierć.
Jemu temperatura nie przeszkadzała. Przylazł chudy, niski i zawzięty. Przebrzydliwie zamęczony, ale jednak wciąż intrygująco ruchawy… wiecie, ten, co to zawsze wstaje pierwszy, zawsze robi wszystko na czas, zawsze jest najlepiej do wszystkiego przygotowany… Przyszedł, by go zmienili. By nauczyli go odpoczynku, lenistwa i wszelakiego olewactwa.
Wiedzieli, że będzie trudno.
Najpierw było leżenie. Całkiem bez niczego, całkiem bez żadnej myśli, z możliwym zaledwie wgapieniem sie w sufit, niebo, myśleniem wyłącznie o tym, czego się nie zrobi, bo po co. Związali go oczywiście, ale przegryzł pęta i pozmywał, umył okna i wyczyścił wszelkie, nawet oporne tapicerki nim go złapali.
Kolejne było oglądanie telewizji. Specjalnie wynajęli odbiornik, bo jakoś ostatnio w Sklepiku żadnego nie było. Na początku nawet łapał. Coś szło dobrze, prosto i tak dalej. Łapał co się dzieje, nawet się wzruszył, lekko tylko machnął rękawem i przetarł szkiełko, potem kurze, parapety. Usiedli na nim, poddusili, no to zaczął gadać i tworzyc jakieś wymyślne scenariusze…
Ostatnie… jakoś serio, nie byli stworzeni do pomagania innym, było spojrzenie w oczy zawsze zajętej Wiedźmy Wrony Pożartej. Gdy zemdlał, obandażowali go, zbili trumienkę i zrobili z niego mumię. Żeby mieć czas… żeby przemyśleć sprawę, bo przecież trzeba innym pomagać, czyż nie?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Cienie tożsamości” – … ech. No dobra, nie wiem co się stało, ale już chyba nie lubię Sandersona. Jakoś tak się skończyło? A może jednak ta książka jakaś nie taka, nie do końca, nie… powalająca?
Niby są bohaterowie dziarscy i dzielni, niby połączenie Chucka Norrisa, Dzikiego Zachodu i magii powinno mnie powalić na kolana, niby przecież… znam ten świat. Wszystkie poprzednie tomy przeczytane i ukochane. Siedzą na półkach… wymarzyłam sobie co stało się potem, ale nie tak. Jakoś inaczej trochę. Jakoś tak… Nie, nie chodzi mi o to co się dzieje, nie o fabułę, ale o słowa. O dziwną suchość narracji, a niby śmieszność, a jednak, niespójność komizmu, niby dziarskość… a jednak, kurcze…
To nie to. Nie mogłam przejść przez tę powieść. Z jednej strony czuję wstyd, jakby to była moja wina, a z drugiej, kurcze no!!!
Spróbuję raz jeszcze… kiedyś może?
Trochę popadało, oczywiście wybrało czas wielkiego splaszoplusku w Gudhjem. No niestety, z pogodą wiadomo. Z drugiej strony przecież i tak byli mokrzy, co nie? Skacząc sobie z murków w portową wodę, kulając się w onych kulach plastikowych, no wiecie… bawiąc się. Może i deszcz im nie przeszkadzał? Nie wiem… jaj sobie go obglądałam ile się dało, ale spod dachu. Niestety dzień wcześniej kilkulatek spadł ze skał, więc było i zamieszanie. Maluchowi nic się nie stało, chociaż walnął na glebę… ale za to zamieszanie było przerażające. Jakby co najmniej kolejnego Titanica utopili. Z jednej strony dziwne, że to pierwszy taki wypadek, ludzie jakoś nie pilnują swoich małych… jakby wcale ich nie obchodziły, jakby były czymś, co łatwo można zastąpić…
Zresztą, wszyscy jacyś tacy egoistyczni i olewający wszelkie prawa, jakby uwierzyli w to, co plecie ona ciemna strona internetu. Wiecie, o wszelakiej wolności, piractwu, precz z policją, prawami i takie tam… Skurwysyn, który wyjechał nam dziś pod koła, a potem chamsko wcisnął hamulec, był jednym z nich. Nie… nie mam zamiaru kłamać, od dziś nazywam rzeczy po imieniu. Po tym imieniu najbardziej odpowiednim, może i drastycznym, ale chyba mam dość. To lato udowadnia, że ludzie zdurnieli do końca. Na amen!!!
„Skończyło się rumakowanie.”
Kiedyś ludzie byli jacyś milsi, a może tylko było ich mniej? Może to o to chodzi? Nie wiem, ale z dziką radością spoglądam jak muszą pakować swoje graty i czekać na autobusy. Przykro mi, ale to lato udowodniło zbyt wiele… jeśli chodzi o Turyściznę. Aż nazbyt wiele. I żeby nie było… nie, wcale nie mówię o Polakach. Oj wiem, jak Polacy lubią twierdzić, iż tylko rodacy to najgorsi ludzie na świecie. Obudźcie się! Większość z nich przynajmniej umie się zachować. Może często sa bardziej zawstydzeni, może i lekko nadgorliwi w słowach, ale… nie pokonają potomków tak zwanych Wikingów. Ludzi ze wszelakiej Północy. Wszelakiej.
Zresztą i tak Polaków jak na lekarstwo.
Wiadomo, coby uciec od Turyścizny, trzeba na plażę… na naszą pływowo najlepszą. Wiecie, szeroki i długi pas białawego piasku, kilka głazów, cisza, spokój. Gdzieś tam dalej można dojechać autem, więc siedzi garstka obznajomionych z geografią Wyspy, ale tutaj… kurcze ino my i zbierająca się grupka maluczkich. A woda… oj, woda piękna, czyściutka taka, smaczna… Na szczęście trochę popadało i powiało, więc wszelkie wodorosty poszły sobie papa i można pływać. Cudownie…
Pływa sobie człowiek i pływa, a słonko skrywa się za chmurkami i nadaje wodzie oną nietuzinkową, grafitowo-niebieskawą barwę. Maciupkie fale odbijają chmurki pod takim kątem, że od razu zakochujesz się we wszelakiej sztuce. Wiecie, tej naturalnej. Załamania, tańce, przysiąc mogę, że widziałam wodne wróżki i maciupkie syreny. I choć wstyd się przyznać, z wrażenia, no nurkując, najprawdopodobniej którąś połknęłam. Cóż… jakoś to chyba odpokutuję. Może nie są trujące?
Wypełznąwszy na plażę, niczym ów pierwszy osobnik, co ssakiem się stał coś mi zmigotało po lewej. Coś dziwnie jasnego, fosforyzującego nawet… całkowicie goły facet, tak CAŁKOWICIE, przespacerował się sporą częścią plaży. Wiecie tak z pół kilometra zrobił. Niczym na defiladzie: pierś wypięta i ten tam chyba też, nie wiem, skromna jestem, oczy zakryłam niczym płoniąca się dziewica, panienka z onego okienka Deotymy… Myślałam, że zwyczajnie gdzieś szedł, ale nie… Przedefiladował przed nami, przed oną grupeczką ludzików, a potem, gdzieś za skałami zawrócił i od nowa Polsko Ludowa!
Hmmmm… dobra, podobno część tej plaży jest miejscem dostępnym dla naturystów, znaczy nie tylko, po prostu można, ale… czemu miały służyć one defilady? Może czegoś nie doczytałam? Może miałam klaskać? Wstać, na baczność, trawę w dłoń i zaśpiewać pieśń jakąś podniosłą? Ale chyba nie Bogurodzicę, co?
Serio… to lato jest dziwniejsze niż one przed nim.
Może to te upały?