„Leżały.
Jedne takie gołe całkowicie, wiecie, kompletnie gładkie, albo ino odrobinę chropowate swoimi krystalicznymi wstawkami, wtrętami i żyłkami czegoś mineralnego inaczej. Inne znowu włochate mocno, lub miejscami, plackowato włochate. A właściwie, kurcze, to nie wiadomo czy one wolały włoski, czy nie włoski, znaczy raczej meszki, czy jednak… kurcze, trudno je spytać, gdy tylko mruczą, gdy ona je gładzi, gilgocze, pieści dziwnie dwuznacznie, ale każdy tylko się odwraca i wiecie, no… rozumie, tak? Miała srebrzysty grzebyk, bo z jej awersją do złota, to wiecie, nie można było inaczej… i je czesała. Z włosem i pod włos, jak chciały. Jakoś wiedziała, mimo iż wcale nie mówiły.
Nic a nic!!!
Opowiadała im bajki, nuciła kołysanki, śpiewała mocniej, nie do końca niefałszywie… ale nie protestowały. Nigdy sie nie zdarzyło, żeby któryś z nich uciekł, czy ją ugryzł. No chyba że ten, co leży przy Pałacu Mrówczym, wiecie tym z basenem, dwudziestoma garażami i wielką suszarnią odwłoków. On lubił, gdy one go tak podgrywały, gdy go łaskotały i uznawały za swój podnóżek. Kurna, submissive jakiś, czy coś? No poza nim, to nie. Nie protestowały.
A u tamtego, Mrówkolovelasa, to i tak była ich wina, więc się nie liczy…
Przychodziła do nich, ale tak zwyczajnie, wiecie nie jak matka, ale raczej jak ta ciotka, której można opowiedzieć o wstydliwościach, która nie zakapuje i w ogóle… prawie przyjaciel, ale i coś więcej. Na pewno nie wsadzisz jej żaby za kołnierze, ale… Wiecie, ta ciotka, którą to matka z chęcią by wykorzystała, ale się boi, że gdy wróci, domu nie będzie, z piwnicy ino szczątki, a na podwórku kółko wypalonej ziemi informuje o wizycie alienów… albo lepiej, dzieci nigdzie nie może znaleźć, ino z piekarnika wystają ogryzione nogi w tenisówkach, które przy niej kupowała sąsiadka dla swoich łobuzerskich bliźniaków w zeszłą sobotę.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Wijec” – … już prawie. Prawie koniec tej opowieści. Prawie… ale jeszcze nie. Jeszcze 3 tomy. Tylko, czy aż?
Oni dorastają.
W powieściach Delaneya bohaterowie zmieniają się naprawdę. Uczą, dojrzewają, ale nie raptownie. Nie dziwacznie i nadnaturalnie, raczej… jakoś tak logicznie, po prostu. To co widzą, zmienia ich, to co zabijają, zostawia swój ślad, to co zabili inni, uczy często, by czasem… odpuścić.
Nasz główny bohater mierzy się z coraz większymi zadaniami. Uświadamia sobie „kłamstwa”, a może raczej niedopowiedzenia tych dorosłych – mistrzów. Plącze się, kocha i nie do końca pojmuje zło i dobro, jak jego nauczyciele. On – uczeń stracharza.
Cały cykl jest niesamowity i naprawdę może być rozrywką i dla tych trochę młodszych i starszych. Jakoś tak… Delaney potrafi pisać dla wszystkich. Z jednej strony nie wulgarny, z drugiej tez nie maminsynkowy, rozdziabany dziecinnie, sepleniący… prawdziwy. Dobitny miejscami. Poruszający i przerażający! Świetnie spisany, plastyczny i lekko mroczny cykl! Dla każdego!!!
Niby wieczór przynosi jakieś ochłodzenie, ale bez urazy, nadal piecze. I wiecie co? To pieczenie mnie przeraża, bo to nie jest zwyczajowe tam się lanie żaru z nieba. To raczej coś, co spopiela rośliny i to serio, na popiołek. Wiecie, niczym to coś, co niektórym w Środę Popielcową czółka naznaczają…
Słońce na pewno ma jakies luki w naszej ozonowej ochronce i jest źle. Nie przesadzajcie z tymi podróżami poconymi w okolicach wszelakiego południa, serio nie warto. I szczególnie uważajcie na kleszcze… w dziwaczny sposób przyroda zaczyna mi przypominać film „Zdarzenie”. Film może i dziwaczny, pokręcony i z cholernie kiepską grą aktorską, ale… dowodzący tego, że roślinki też wiele potrafią.
Dlatego jak nigdy pozwalam sobie na gnicie w domowych pieleszach! Mniam! Serio, naprawdę można na nowo odnaleźć w sobie szczególnie leniwe zwierzę, gdy się sobie na to pozwoli, uwierzcie mi! Sama próbuję! Żadnej napinki na kilometry i Endomonda, żadnych porywów wszelakich, żadnych… no niczego. Po prostu ściany, które pozwalają, które chowają, które odcinają. No za nic nie jestem zwierzem socjalnie dysponowanym. Za nic, serio!!! Wolę jednak w domu, schowana… nawet z tym wkurwiającym zwierzakiem za ulicą, co szczeka jakby mu płacili, albo owym dziwnym pojebem, którego należy zlikwidować… co to lata dookoła i strzela.
Co się kurna dzieje z tym światem?
Oj pewno, że wiem o decyzjach UKejów i innych tam, ale co mi to, zwykłem zjadaczowi sałaty tak naprawdę mówi? Nic, guzik. Mimo całych internetowych rozgrywek i tak człek się uczy, że gówno może i wszystko gówno daje. Ale za to wie, że dobre gówno po przebudzeniu serio cudnie wpływa na wszelkie perystaltyki myśli!
Świat już dawno stanął na głowie i macha uszami bo dostał na to papiery, że właśnie tak powinno być – serio, od najwybitniejszych instytucji i naukowców z całego świata. No co, nie wierzycie?
Dostaję własnie niezłej cholery z powodu… ptasich trelów. Nie no, oczywiście że piękne i tak dalej, iż sama natura i ekologiczne, ale jak się tak przeraźliwie drą, to atawistyczne uczucia, od praprapraszczura mego nakazują mi ową durną, melodramatyczną, płodności jurnej pełną gadzinę złapać i zeżreć. I to razem z piórami. Nie ma we mnie nic z tego bajorka lotosowego, puszystego kotka i leżących na tęczowej łące jednorożców. Jest za to we mnie wkurw i ma się serio dobrze. Co innego trele dochodzące z lasu, który jednak oddzielony jest ode mnie płotem, a co innego taki wkurzający gość piejący z mojej czereśni! Założę się, że mi zeżarł część z nich, albo i obsrał! Bo one to kurna złośliwe są. Po tym jak mi wpierdoliły sadzonki choineczek zmieniam swe ptasie zdanie!
Gorąc wprowadza mnie w nader wkurwiony stan. Nosz… waleczny nawet.
A Wyspa? Wiecie co? Ostatnio to chyba i sama ma tego wszystkiego dość i wcale się jej nie dziwię. Nie ma tez motyli… Co to za rok bez motyli? Pszczół tak niewiele, bączków ino kilka… co się dzieje z tym światem? Maków i bławatków brak, na polach zboża, które sięgają ino człowieczych łydek… i te pola kukurydzy, które nagle aż nazbyt przypominają te horrorowe, wiecie dzieci kukurydzy i inne tam. Był też taki horror o polu, a na środku był dom i maszyna do szycia, co to było?
Ciepło!!!