„Ostatnio Wiedźma Wrona Pożarta zaprzyjaźniła się silnie z pszczołami i bączkami. Znaczy tymi włochatymi ze skrzydełkami, nie informacją aromatyczną ze swych własnych, ubogaconych wnętrzności. Czy trzewi, czy czego tam, co miała w środku… Te poprzednie użądlenia jakoś tak wyblakły, chociaż ból, osłabienie i takie tam serio wciąż pamiętała, ale jakoś tak…
Tak naprawdę to dla nich siała i sadziła te zioła. W końcu wcale ich nie suszyła, czasem zjadła trochę tej zieleniny, ale nic poza tym. Robiła to dla nich, bo tak. Bo śmiesznie bzyczały, a ten Bąk, no ten wiecie, co wygląda jak pluszowy miś, przychodzi do niej co rano i bzykając sadowi sie w rogu okna i… bzyka. Jakoś tak inaczej niż zwykle. Melodyjnie szalenie i jeszcze te skrzydełka ma takie, niczym kryształki i wszelakie rosy tchnienia. I to futerko cieplutkie takie… mechate i włochate, miękkie zaskakująco, wiecie w okolicach dupeczki krąglusie miło. I ten spokój bycia z kimś, kogo zwyczajnie mógłbyś zabić samym zagryzieniem zębów, mocniejszym wydechem, a może i pierdem… Jakoś takie to było dziwne, sprzeczne z zasadami, jakieś nienaturalne, a jednak. On przylatywał, wołał ją specyficznym bzyczeniem, krygował się przez chwilę, za każdym razem udawał, że nie umie wylecieć, że nie widzi wcale tych nowych żółtych kwiatków i jeszcze tych puchatych stokrotek, które miała w nowym pojemniczku na tarasowym stole… Że go tu nie powinno być, a gdy tylko Wiedźma Wrona Pożarta przysuwała się do szybki, cichł i lekko może wulgarnie… nadstawiał się.
I głaskają się wzajemnie.
Serio… tylko to, żadnego bzykania!!!”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Wyspa powrotów” – … boska! I to na dodatek ze wszystkich stron. Jak ten pierniczony łyk świeżego, ożywczego, literackiego powietrza! Nie mam pojęcia dlaczego, bo przecież pewne zabiegi narracyjne nie są niczym nowym, a jednak… A może to sprawa wyspy?
Oto opowieść z innego świata, prawdziwej egzotyczności, choć bez palm. Świata, w którym ludzie wciąż starają się pamiętać o swoich korzeniach i trwają. Ale nawet w takim miejscu może się wydarzyć… morderstwo. Na zamkniętej właściwie przestrzeni winna może być tylko ona – żona. A jednak, może nie?
Jeśli wydaje się Wam, że bohaterką będzie ona, to mylicie się. Oto jest on – Sime. Mężczyzna po przejściach, glina, który nagle, pojawiając się na tej skale znajduje na niej swoją własną przeszłość. Wraz ze śledztwem on sam, porażony bezsennością zderza się nie tylko z własną przeszłością, ale doświadcza bolesnej przeszłości swojego własnego przodka. Tylko dlaczego?
Powieść współczesna, ale też i doskonały obraz brutalnej przeszłości. Właściwie, nie oszukujmy się, to się w człowieczeństwie nie zmieniło, bogacie i biedni. Niewolnicy i ci, którzy wybierają baty, a jednak… jest w narracji Petera Maya coś głębszego, coś bardziej przerażającego. Prawdziwy ból, koszmar, ale i miłość. Bo przecież bez niej nie można przetrwać… A może nie warto?
Cudownie napisana, pełna i przejmująca historia wielu pokoleń. Thriller i kryminał, ale też zwyczajne człowieczeństwo, które uświadamia sobie, że korzenie, przeszłość i działania innych tak naprawdę wciąż są w nas. Że to co uczynili ci przed nami, wytworzyło całych nas. Może i tabula rasa, ale jednak w książce Maya człowiek jest przede wszystkim sumą wielu przeszłość.
SZCZERZE POLECAM!!!
Nowe jedzonko!!!
Znaczy wiecie, lekko pracownicze, ale przyznaję, że bardzo oczekiwane. I śliczne takie… może i ludzie dziwnie się patrzą jak leżę w porcie cykając książki, gdy oni po raz pierwszy tego roku skaczą w fale, ale co tam!
I zakładki!!!
Powietrze wieczorami dziwnie mroźne, ale bez boja, tylko po mojej stronie Wyspy. Na moje wielkie szczęście różnica temperatur pomiędzy Rønne i Gudhjem to często nawet 10 stopni!!! Serio, wolę moją, chłodniejszą część Wyspy. Z tym granatowo-niebieskim morzem i błękitem nieba, które nad falami rozcieńcza się dziwnie i jakoś tak omdlewająco się rozcieńcza…
Wychodzę przed dom, gapię się na nie i jakoś tak mnie tam cięgnie. By pójśc i pogapić się w ów minimalizm dzisiejszy. By usiąść na białawym piasku i patrzeć w horyzont. W ową ciemniejszą część dolną i jaśniejszą górną. Może nic nie przeleci, nic nie przepłynie, może jakoś tak będzie niezmiennie. Jeśli tylko się nie odwrócę, to przecież nie będzie ni drzew, ni rzeczki, ni… nierówności.
W tej linii, tak wyraziście dziś dzielącej niebo od wody… ziemi, jest coś takiego uspokajającego. Coś takiego normalnego, regularnego, coś, co pozwala wstać i w końcu zjebać tych, którzy sobie na nas używają. Choć może nie? W końcu czy warto? Może lepiej poćwiczyć, pobiegać, poskakać i jakoś tak zrzucić to z siebie. Pójść na spacer, gdy wieczorem słonko przestaje naparzać jak szalone i nie myśleć. Pewno, że później trzeba będzie wrócić, ale…
Chyba dojrzałam do jakiejś wycieczki poza Wyspę? Chyba… Nie żebym ją przestała nagle kochać, sorry nic z tego, w tym wymiarze nadal przekręca mnie pełny fanatyzm, ale… spoglądając na Turyściznę, myślę, że na chwilę moge udać się w ten inny świat. Świat, który większość uznaje za normalność, a ja… za pierniczoną Matplanetę! A wiecie, czasem trzeba obejrzeć to coś, co nas otacza, by móc mocniej i bardziej świadomie pławić się w swojej bezcennej dziwaczności.
Wróbel właśnie zajrzał przez drzwi na taras… znaczy on zajrzał do środka, do mnie, a ja… chyba się już przyzwyczaiłam. Kątem oka zauważam te ich piękne brunatne ciałka i wiecie co… dobrze mi!
W rozwrzeszczany ptasimi ariami wieczór wkracza cudowna, łagodna chłodność… w końcu można oddychać!!! Oczywiście jest pieruńsko jasno. Właściwie… chyba znowu Noc jako taka wzięła wolne. Wakacje ma i tyle. Robi je sobie co roku. Na kilka miesięcy, a może bardziej tygodni, kurcze nigdy nie wiem, ale czekam na ciemność. Znowu mi jej mocno bakuje. Serio zaczynam się zastanawiać nad odwrotną wersją lampy. Wiecie, na Północy mają je, gdy Noc zabiera im wszystko i pogrąża w czarności. Tylko na czarno. Na mocno ciemny granat chociaż, albo węglistość?
21:34 nadal jasno. Wiecie, jak w pochmurny lekko dzień… ptaki trelują, fale zdają się być tuż za progiem. Ciekawe jak wygląda teraz Snogebæk? Czy na długim, wżerającym się w morskość pomoście stoją ludzie? Może ktoś się jeszcze kąpie nie bacząc na chłód? A może jednak tylko łodzie kołyszą się… dalekie mocno od plaży. Od lądu. Bo przecież tutaj dookoła tak płyciutko. Biały piaseczek, morskość przypominająca trochę rąbane Hawaje, czy inne Malediwy.
I do tego ta niskopienność wszelaka i najsłodsze domki letniskowe. Serio… najsłodsze. Gdy staniecie na jednym końcu, możecie popatrzeć na Nexø z drugiej strony świata, i na Balkę oczywiście. Możecie się też przejść. Tak po prostu… pójść po owej bieli piaszczystej i nie odwracać się. Możecie też zostać tutaj, na miejscu. Zjeść lody, zajrzeć do czekoladowni, możecie po prostu połazić i popodziwiać te niesamowite architektoniczne perełki, te płotki, te czadowe maleńkie domki: drewniane, ceglane i wszelako mieszane. Te ławeczki i fotele czekające na ludzi…
Teraz jeszcze pustawe wszystko, wkrótce tętniące życiem… i może Bo Bendixen. Strasznie lubię ten sklep, strasznie mocno tu pasuje… mam nadzieję, że go nie zamkną, bo sorry, ale u nas z czasem jakoś tak wszystko się kończy. Jakby co, to chcę wszystko i ręcznik oczywiście! I może kubek do kompletu? Może? Jak wygram w totkolotko, albo wiecie, spadek… albo zaczną mi normalnie płacić za pracę…
Może?