„Pan Przemian…
Transformers jebany. Bo wiecie, ostatnio OnaOn Śmierć jako taka, znajoma wszystkim ikonograficznie, zmiennopłciowa, gdy spojrzymy na kraje, całkiem szkieletowa i z kosą… zapragnęła nagle wyrównującej, wyszczuplającej plastyki kości i jakoś tak zwyczajnie domagała się dłuższych wakacji. Oczywiście je dostała, bo przecież wielu próbowało Śmierć zniekształcić, zabić i spowolnic, czy to kusząc ją szpikiem z kości, czy inaczej ją czarując, ale wiecie, zawsze wracała, więc się nauczyli tego i tamtego. Nie ryzykowali. Nikt już nawet nie myślał o usunięciu jej ze świata, zresztą miała tak zniewalające poczucie humoru i pełny usmiech, że no… jakoś nie można było nawet o tym myśleć. No ale chciała wakacji, więc Pan T. się zgodził objąć jej posadę. I oczywiście… wszystko się popierniczyło.
Nikt nie wiedział jak ma na imię, po prostu był Panem Te! Zwykłym, codziennym, całkiem jakoś tak znośnym, z jednej strony nie narzucał się, z drugiej jakoś tak przeszkadzał. Serio, nie do końca nawet każdy wiedział jak wygląda. Raz był dziwnie otyły, potem znowu wysuszony, krótki, długi, owłosiony i nie, ciemną miał skórę i dziwnie bladą… naprawdę tylko był. Ale podobno miał plan na usprawnienie tego, co dotąd było umieraniem…
Transformery!!!
Uważał od zawsze że umieranie to sprawa całkiem przekitrana, przestarzała i passe. Dlatego wymyślił nowy sposób na Niecałkowitą Utylizację Umartych. Opracował plany, dostał nawet dotację i jakąś nagrodę. Ale tak do końca nikt nie wiedział o co w tym wszystkim ma chodzić… Podobno nie chodziło o całkowite umarcie, podobno trzeba było wypełnić masę papierków i w ogóle, ale jednak jakoś tak nowe spotkało się z oporem wszystkich. Nawet tych, co nie mieli w planach umierania.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Eryk” – … miniatura. Geniusz przerażający. Coś, z czego własciwie kade wyięte zdanie jest chrzanioną mądrością… jak to znieść? Jak nie wrócić do codzienności i być znowu sobą?
Nie da się?
To najmniejsza część Świata Dysku. Czytam ją wtedy, gdy pozwoliłam sobie na jej zapomnienie. Na niepamiętanie owej sprawy Rincewinda i Eryka. WIELKIEGO… eee demonologa? No wiecie, czegoś w ten deseń. Osobnika, który doprawdy wie czego chce: piękne dziewice, daniny od świata i oczywiście władza, oraz może i jej więcej, tej władzy, panowania i królewskości z pokłonami. Nic dziwnego, że musiał wyrwać jakiegoś demona. Znaczy wiecie, ekhm, wywołać go. W końcu jak inaczej doprowadzić do własnego szczęścia u boku piękności? No jak? Problem w tym, że zamiast demona jest Rincewind. Ale bez urazy, radzi sobie mag!
Przerażająco znośnie…
Genialna i tyle.
Jak zwykle opowieść z tą całą masą przemyśleń na temat: religijności, świata, no i w ogóle. Ale jak zwykle… widzicie, nie rażąca nimi, oj nie. Tutaj te wszystkie przemyślenia i mądre słowa jako tak wpychają się nam pod czaszkę jakimś zawoalowanym podstępem, smarując drogę miodem, czy tam masłem, jak kto woli… Czyli wiecie, Genialny Pratchett i tyle w temacie!!! Genialny…
Cisza…
Zastanawiam się czasem jak bardzo ludzie są przyzwyczajeni do głośności… Jak często naprawdę wyłączacie telefony, telewizory, radia, wszystko poza lodówką, nawet WiFi? Jak często jesteście tylko i wyłącznie z drugą, może i chrapiącą osobą? Jak często jesteście tylko ze swoimi myślami i marzeniami, wątpliwościami i tak dalej?
Jak często?
Tak naprawdę jesteście tylko Wy, dom, może ten ktoś w domu, może burczący brzuch? No wiecie… Jak często? Bo spoglądając na świat dookoła, na moją Wyspę, zaczynam się zastanawiać ile osób zniosłoby ciszę. Miejsce, w którym serio niczego dziwnego nie słychać. Nic, kompletnie, nic. Może tylko koń piernie, gdy Was mija, albo rowerzysta, ekhm, albo my sami, co nie? Albo może stuknie szklanka, turlająca się po stole, bo przecież nie ma nawet zegara bijącego, przerażają mnie one… Auto jako takie zdarza się sporadycznie, gdy tylko jesteście z dala od owej głównej drogi. Poza sezonem, nawet w jej pobliżu… cisza, spokój. Przechodzący jeż.
Ale cisza wcale nie przejmująca.
Cisza specyficznie bezpieczna, która, gdy ją ktoś zakłóci, boli hałasem. Zwyczajnie. Bo cisza tutaj jest nadspodziewanie ważna. Cisza nocy, cisza wiatrów, cisza wszelkiej nieruchliwości, cisza śpiewających ptaków, rozpukujących się pąków kwiatów, albo… cisza sztormowego morza. Bo przecież tak naprawdę hałas to tylko to, co nie pasuje. A w takim miejscu nie pasuje hałas elektryczny, mechaniczny mocno, hałas wrzaskliwy, hałas… który nie powinien tutaj być.
Hałas… to też jednak nazbyt dużo myślenia, szczególnie jeśli nie przywykliście do siebie samych i bycia ze sobą. Bo tak jak istnieje masa rodzajów hałasów, tak i przebierać można w rodzajach ciszy. Serce potrafi tak głośno bić na Wyspie…
Tak bardzo głośno.
Port w Svaneke jest jednym z tych, których nie możesz oominąć…
Główna droga, płaskujący się teren. Kolorowe kamieniczki, domki, zapach frytek z jednej strony, z drugiej knajpka i jedne ze słynniejszych lodów, co to ostatnio zmieniły nazwę by odciąć się od żelków. Gdzieś tam wyżej życie, drogi, rynek, a tutaj w porcie zawsze sporo łodzi i tych czaderskich tęczowych skrzynek na ryby. Wiecie, tych co nie są do sprzedania, ale mają takie napisy, że mało kto ich nie umie zauważyć. Kolorowych niczym klocki Lego, ale w końcu jesteśmy w Danii.
Port jest spory, jak na Wyspę nawet ogromny. Szeroki, z tym dziwnym parkingiem, który ciągnie się kawałek az do wędzarni… i te domeczki, te widoki, stukot fal uderzających o wielkie głazy. I ta latarnia w oddali. Może i dom to teraz, może i odczuwa się tęsknotę za światłem, za czymś, co było, ale jest… I ta zieleń po prawej, kolejne domki, chatki, pojedyncze cuda i park. Stojące kamienie i droga… Płaszczyzna zalewowa, a jednak kurcze się trzyma. I ludzie na niej. Okna, w których odbijają się tylko wody i fale. Tak po prostu. Tak jakoś zwyczajnie… Dla nich to codzienność.
W niewielkim drewnianym bungalowie sprzedają cukierki. Ich słodycz roznosi się na wszystko dookoła. Na wędzone ryby, na frytki i lody, na ludzi i zwierzaki, na mewy czekające na okazję. Na wszystko. I na ludzi skaczących ze srebrnej trampoliny, na tych, którzy zaglądają do niewielu sklepików, na innych, którzy po prostu tylko są i wolą jakoś tak się nie uwidaczniać.
Tutaj zawsze jest sporo ludzi, a zimą tworzą się najwspanialsze cuda na betonowych stojakach na cumy… pewno to się inaczej nazywa, ale… widzieliście je zimą? Takie oblodzone wieże, ino skuć lód, a już na pewno jakaś białogłowa się tam znajdzie. Albo może i białogłów? No co! W końcu w dzisiejszych czasach obydwie płcie poszukują miłości. Naprawdę!!!