„Bo…
No kurcze, zawsze jak coś zrobisz, to jakoś zdajesz sobie sprawę z tego, że będą tego jakieś następstwa. Wiesz, że macanie pokrzywy zaowocuje bąblami, ale cię korci, więc macasz… Bo nie da się żyć ino tak… nie dotykając, nie próbując, stojąc w miejscu i puchnąc od tych tam gazów człowieczych. Bekając i pierdząc, no wiecie, wydzielając i przemieniać te tleny i dwutlenki i te wszelkie wody, tudzież inne ciecze…
Nie da się, więc nie wymagamy tego od Wiedźmy Wrony Pożartej Przez Książki torturowanej piosenkami z Eurowizji. Ekhm. Niby nie musiała, no ale jednak, miejsce mieszkania zobowiązywało… zresztą, ostatnio Pan Tealight stał się zwolennikiem rytmów i bitów… batów? A nie, bitów jednak. Znaczy dla niej były to baty akustyczne jak nic, bo wiecie, nucić zaczął też. A dokładniej nie tyle nucić, co śpiewać i to nie jak zwykłe osobniki w zaciszności swej łazienki i akustyce prysznica…
O nie, on to robił publicznie.
A to serio pociągało za sobą pewne konsekwencje… niesłyszalności. Zatkane uszy i inne otwory słuchowe, ciągłe potyczki językowe, bo przecież nikt nikogo ani niczego nie słyszał, ale wiecie, jednak się uśmiechał i kiwał głową, bo przecież… trza być uprzejmym, nawet jeśli dziwny łoskot, gardłowy, jakby poruszął wszelkimi pęcherzykami płucnymi, a one były z różnych metali… dobywał się z Przedwiecznego Pana T.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Akta Dresdena. Dowody winy” – … miodzio. Z każdym tomem po prostu wciąga jeszcze bardziej. Bohater się rozwija, czasem w bolesny sposób, ale nie traci humoru. Dzieciaki przyjaciół dorastają a Myszek…
… kocham go!!!
To już ósmy tom? Serio… ale ten czas leci i pomyśleć, że pierwsze mnie jako nie porwały, niby się podobały, niby nie. Wróciłam do nich pewnego dnia i teraz… spróbujcie mnie oderwać od Dresdena! Może nie jest doskonały, może i wkurza, ale ma w końcu fajnego psa, przyrodniego brata i zaskakujących przyjaciół. No i seksualną posuchę ma, bo laska mu się prawie zwampirzyła i czaszkę ma. Znaczy nie tą na szyi, ale wiecie, ową bardziej magiczną, co gada. Serio, jak z takimi elementami może być źle?
No nie może! I nie jest!
Kolejny tom, akcja się zagęszcza, komplikacje wciąż się komplikuja, a na dodatek oczywiście przypałętywują się nowe problemy. Oznacza to kolejne łatanie Chrabąszcza, kolejne siniaki na naszym magu-detektywie i kolejne żarty! Bo w końcu nasz bohater, choć mag, to jednakowoż specyficzne ma do magii podejście. A już szczególnie tej, która przewiduje wymyślne ciuszki, kadzidełka i kryształki, ale jak trzeba… to trzeba! Nie dość, że Rada wciąż ma problemy, Wielka Wojna wisi wszystkim nad głową, to jeszcze w Chicago odbywa się konwent wielbicieli horrorów.
No ino czytać!!!
Oczywiście od początku! Bo wiecie, szkoda nie poznać tego specyficznego osobnika. Nie zatopić się w lekki, ale nie durny język, w ową cudowną dorosłość, bo w końcu choć magia, to nie opowieść dla małolatów… i lekki stres wieku średniego.
Siedzę sobie prawie na tarasie. Nade mną śmiga badylek – znaczy mała jabłonka zwana Bonifacym, która to po raz pierwszy obok mnie kwitnie, lekko porusza sie na wietrze… obok mnie motylek, żółty, biały, z brązowymi końcówkami i niebieski. Baranek… pewno gdzieś tam jest, a na dodatek jak nic dziewica jakaś treluje mi nad uchem, bo cholernie fałszuje. Od frontu Chatki znowu mnie wrona jakaś trawnik rozdziabuje i coś w nim zakopuje. Wiecie, wyrywa kępki, ale jeśli dojrzy, że na nią patrzycie, to od razu jakoś tak się podnosi, rośnie, jej ruchy przyśpieszają, coś chowa szybciorem w przygotowanej dziurze. Zasypuje, dokłada trawek i odchodzi, jakby nigdy nic. ODCHODZI! Tak, oczywiście że ma skrzydła i potrafi ich używać…
… zwyczajnie, u nas wrony chodzą. Jakby to one w rzeczywistości wszystkim władały. Jakby wiedziały więcej, może i wszystko, no i z tego wszystkiego korzystały przez cały czas… olewając całą resztę. Nawet te swoje skrzydełka. Znaczy ogromne je mają, piękne i niesamowite, a jednak wolą chodzić. Czasem się zastanawiam, czy serio przynoszą mi te dziwne rzeczy za te okruszki, którymi się z nimi dzielę, a czasem… wydaje mi się, że to ja jestem dla nich materiałem eksperymentalnym.
Albo te zające? Jeden mieszka gdzieś obok mnie. Uprawia jogging na mojej drodze. Niby nie obwieszony jest metkami i znaczkami reklamodawców, ale jednak, jakoś tak wydaje mi się, że gdybym była zającem, coś bym kupiła. Może jakieś butki na pazurki, a może jednak podcieracz do ogona? A może… wiecie coś takiego na uszy, coby za bardzo nie łopotały przy większych powiewach wiatru? Bo chociaż słonko znowu wali, to jednak lekko mroźliwy wiater nieźle daje popalić…
Serio, to Wyspa. Jedyne miejsce, gdzie człowiek rozumie, że jest na końcu czegoś… może nie łańcucha pokarmowego, ale jednak jest najgłupszym. Te wszelkie zwierzaki – dziś śniło mi się, że goniły mnie bizony – mają na nas tutaj ogromny wpływ. Śpiewają tak, że człowiek chcąc nie chcąc zabiera się do roboty już o świtaniu, milczą od godzin wieczornych, które serio wcale nie są takie oczywiste, bo o 22giej wciąż jest jeszcze względnie jasno… Nocą rzucają się nam w sny, a w południe dziwnie popatrują z gałęzi… Naprawdę mogłabym być ornitologiem. A może raczej zwyczajnym ptaków podglądaczem?
Znowu długi weekend… podobno ma padać, więc czuję sie już radośnie. Całkiem jak nikt poza mną w tej części świata. No sorry, ale kocham i deszcz i wiatr i zimę. Dla mnie to najlepszy wypoczynek, chłodny i dudniący w szybki.
Ale oczywiście najpierw słoneczna sobota, gdzieby tutaj pójść? Czy odwiedzić skały, czy jednak drzewa, latarnię morską, którąś z kilku, a może raczej kolorowe domki sobie pooglądać. Popatrzeć w te czyste szybki i zobaczyć odbijające sie inne chatki. Jakoś tak… tutaj człowiek nie patrzy na to, co w domu, a na to, co szybka odbija. Inne dachy inne okna i tak w nieskończoność, a na końcu owej nieskończoności jest oczywiście morze. Bo w końcu tutaj ono sie pojawi prędzej lub później. Nie ma innej opcji. A może by tak sobie kupić świeżutki chleb w kapitalnej piekarni w Svaneke i zwyczajnie go zeżreć przy polu żółtawości rzepakowej?
Co tu wybrać?
Dzicz względną, czy jednak coś bardziej ucywilizowanego? A może odwiedzić kilka nielicznych sklepików, które już rozwarły swoje bramy? Zobaczyć co się nie zmieniło, a co zmieniło? Co znowu otwierają z nadzieją, wiecie nowość tegoroczna, a co znowu… ekhm, zamknęło się po roku. Bo u nas wszędzie jakoś pleni się słomiany zapał. Najmniejsze przeciwności i już po ptokach… tutaj knajpa, tu miała być pizza najlepsza w świecie, a tam znowu kwiaciarnia… galeria…
Bo tutaj zwyczajnie łazi się po tych samych miejscach i czerpie dziwną radochę z niezmienności i często wkurza się, gdy tam mu coś zmienią. Tak jakoś już jest. Z jednej strony powinniśmy wciąż mieć coś nowego, a z drugiej niezmienność jest taka bezpieczna. Czy nie wystarcza to, że mamy teraz nowe linie? Znaczy promowe, wiecie. Mają być tańsze, choć przyznam, że uwierzę jak zobaczę. 50% zniżki na bilety może w końcu lekko uczyniłoby bardziej prawdopodobnym wyjazd na kontynent? Albo taki Joboland… co to już nie istnieje. Znaczy wiecie, jako tako istnieje, ale ostatnio Tubylcy mają bzika na punkcie narodowościowych nazw… Brændesgårdshaven. Konia z rzędem temu, co umie to wymówić. I poinformować kierowcę autobusu, gdzież mu się tak bardzo z dzieckami spieszy… Hihihi, próbujcie. I nie mówię tutaj o tych, co to duńskiego nigdy nie liznęli. Zapytajcie tych z Kopenhagi jak bardzo dziwny jest dla nich duński z Wyspy… Serio! Polecam!!!