„Skrzydełka, trzy podbródki… suknia jasnoróżowa z halkami ozdobionymi koronkami, długie gacie zdobione szydełkowymi zawijasami, pelerynka z piórek… Do tego koafiura na głowie, blond oczywiście, z powplatanymi w nią perełkami, kamyczkami, piórkami i podrygującymi w sobie ino znanych nutkach, wszelkimi szmatkami. I ta malutka tiara na czubku, srebrzysta, wymiatająca dziwnym, wewnętrznym światłem. No i oczywiście wiecie… miała różdżkę. Srebrzystą, dostosowaną kolorystycznie do kolczyków i naszyjnika z diamencikami – czy innymi szkiełkami – całkiem długą, ale wiecie, wciąż nie przeciążającą naszej bohaterki. Z maleńką gwiazdką na czubeczku, cukierkowo różową, co to przy poruszeniu pyłek jakiś z siebie wypuszcza. Jak nic coś halucynogennego, ale co w tym złego. Trza sobie życie ulepszyć, czyż nie?
Jednak najbardziej intrygujące są w niej te buciki. Ciżemki na cholernie wysokim, cieniutkim obcasiku. Wiecie, takie lekko ciemniejsze niż reszta stroju, wpadające już w purpurę… wysokie dość, a jednak zgrabne, lekko wycięte w listkowy kształt i z zawiniętym, długim czubkiem. Trzeba mieć wielkie jaja, by tak po prostu w nich się pojawiać w świecie piasku i błotka. No i ten speed. Znaczy wiecie, prędkość z jaką się unosi, niby wysoko, ale jednak nie do końca pokazując to, co niewymowne. Szybko, ale też dziwnie dostojnie, jakby potrafiła być damą w każdej sytuacji…
Wszyscy wiedzieli, że ona istnieje, ale… nikt jej dotąd nie widział. A jednak wiedzieli przecież jak wygląda, może tylko nie pamiętali?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Litr ciekłego ołowiu” – … boski! Zresztą, od dawna wszelakie osobistości „znające się na literaturze” uważają właśnie krótką formę za najlepszą u Pilipiuka. Jego zbiory opowiadań są wyczekiwane, rozchwytywane i od razu konsumowane. Zanczy czytane…
No przynajmniej u mnie. Od razu, gdy wieści się poniosły po necie, że kolejny tomik już zaraz się ukaże, zamówiłam. Niestety przeczytałam od razu i… i znowu czekam. Czekam na kolejne opowieści o Stormie i Skórzewskim, o specyficznych odkryciach, ćwiczeniach szarych komórek, o zagadkach i temu, co zapomniane. Bo jak każdy z nas archeologów, Pilipiuk uwielbia powoli odkrywać swoje… ekhm, walory, oczyszczać je, opisywać, a dopiero potem wyjmować. Jego opowiadania, czy to stara Rosja, czy wszelako współczesna Warszawa, a może znajomy Lublin… są in situ. Właściwie włazicie w nie i nie inaczej jest w tym tomie, więc natknąć się tutaj możecie i na zombie i na dziwne czerwie, na stworzenia, które nie do końca są ludźmi i tych… którzy pozdrawiają nas z przyszłości.
To po prostu rozrywka, która wymaga zastanowienia się, ponownego przejrzenia wiadomości szkolnych, tudzież pogrzebania w internecie. To miniaturki, które są doskonałą kopalnią wiadomości z przeszłości, ale i w pewien, nadzwyczajnie nostalgiczny sposób ofiarują im… pamięć. U tego autora stare jest dobre, pewne i niezwykłe, a nowe strasznie ułomne. I ten język i bohaterowie…
Po prostu zacznijcie czytać opowiadania Andrzeja Pilipiuka! Zwyczajnie, ale od początku! Od pierwszego tomu opowiadań, bo inaczej cała przyjemność nie będzie pełną. Opowiadania często mają kontynuację, a szkoda to przegapić.
Spacer…
… wciąż torami, których już nie ma, a jednak wciąż słyszę ten usypiający stukot. Stuk tuk, stuk tuk, stuk tuk… Wyobrażam sobie, jak to było jechać tutaj, powoli, pomiędzy skałami wysokimi, z cienia do słoneczności, poprzez pola, wzdłuż kanału, w szemrzącej wodzie, pomiędzy polami pełnymi zawilców i pni… krętym strumieniem, na lekkim podwyższeniu, z jednej strony wyżej niż trawy, z drugiej jednak wciąż na poziomie dziwnie chronionym przez Wyspę. Jest tak dobrze, spokojnie, melodyjnie i baśniowo. Aż kurcze nie zdziwiłaby wypożyczalnia dyń i szkoła kopciuszków.
Szkoda, że kolei na Wyspie już nie ma, a z drugiej strony unikamy też i zadymienia i hałasu. Kurcze, z trzeciej strony, jednak może fajnie by było… Chociaż idzie się po ścieżce tak miło. Jeden, czy dwa rowery przed nami, po prawej jakieś mokradła, po lewej znowu skała. Teraz pole, las się skończył, nasyp zmalał, w oddali gospodarstwo. Na gałęziach masa ptactwa. Takie to wszystko baśniowe, szczególnie te owocowe drzewa, takie puchate białymi płatkami. Człowiek już nie wie, czy to czereśnia, czy jednak jabłoń, a może jakaś mirabelka kurcze… wystarczy to, że pięknie jest. Ale zaraz nasyp wraca, kręta ścieżka prowadzi gdzieś w inną Narnię… zostawię ją sobie na potem, może potrzebna będzie nić Ariadny?
Słońce przygrzewa coraz bardziej, błękit nieba zdaje się wyparzać ze mnie wszelkie zmartwienia. Kurcze, no gorąco, choć to wciąż tylko początek maja. Z prawej gromadka brzózek puszy się swoim nowiutkim listowiem, a dołem znowu masa żółtego kwiecia i orchidea i jeszcze maleńka kokorycz, zagubiona pośród owego, wciąż noszącego w sobie wspomnienie stukających kół, powietrza… Nad mokradłami coś dziwnie zakrzyczało. Jak nic w końcu coś się wykluło z tych niebieskich jaj, co to nie wiadomo kto je złożył… Może lepiej o tym nie myśleć…
Ale czy trzeba się bać?
No chyba nie? W końcu w tym miejscu tak bardzo wszystko jest możliwe. I skały w kształcie krzyczącej twarzy z nieoogolonymi policzkami i gałęzie, które okazują się być czymś lekko sie poruszającym. I ta wszelaka krętość i ta pagórkowatość i wrzucone w to skały… kurcze, to wszystko wygląda jak z cholernej bajki! Jak to jest możliwe, by w tak niewielkim miejscu zawrzeć wszystko co piękne?
Bizonica się nam narodziła!!!
Sto lat malutka!!! Ciekawe, że się polskie bizony tak ładnie nam mnożą, no ale warunki mają, lasy sa, podmokłości są, no i drzewka i innych gnębicieli brak. Czasem z daleka ktoś sfoci, ale co tam, każdy kurna jest teraz celebrytą, więc cierpią. Jak inni. Trzeba przyznać, że to intrygujący widok, takie wielkie ssaki na takiej małej Wyspie. Już konie i krowy mnie przerażały, a teraz te włochacze…
Takie zdają się być magiczne.
Jak ten żółty trznadel, który przysiadł właśnie na gałęzi. Złociusiutkie cudo. Człowiek serio zapomina, że nawet w tej części świata mamy kolorowe ptaki. Żółte, niebieskie, złote nawet, rdzawe miejscami… Śpiewające oczywiście, aczkolwiek. Wiecie, no zawsze jest jakieś ALE. Większe, lub mniejsze i całkiem niepiwne. Tym razem zwie się ono trele o czwatej kurna nad ranem!!! No tak, ptasie piosneczki o tej porze, bo wiecie, u nas te jasne noce, więc walą na całego, są wkurzające. Nie da się tak po prostu rajcować się owymi odgłosami, gdy padasz na maskę i masz serio ochotę dorwać cholernego sopranistę i zwyczajnie skręcić mu kark. Oj pewno, że potem masz mocne wyrzuty sumienia, bo to ino ptaszki, śliczne takie… ale…
Ubijcie śpiewających za wcześnie!!!
Myślicie, że nie doceniam ptasiej kultury? Ależ oczywiście, że ją doceniam, szczególnie, gdy siedząc na kiblu wsłuchuję sie w wrzaski potępieńcze młodych wróbli, zawsze głodnych. Ja rozumiem, że oni rosną, ale kurna, tyle żreć? Gdzie one to mieszczą? A może tak naprawdę nocą ich ciała się powiększają i pochłaniają tych, którzy nieopacznie poleźli na spacer pod gwiazdami? Wiecie, w rzeczywistości są ogromne, ale pod wpływem błąkających się dookoła ludzi słonecznych promieni, maleją na dzień?
Może? To przecież Wyspa…