„Padało. W końcu padało.
W końcu końca, no i w ogólnym sedesie wszelkiego istnienia pojawił się na Wyspie deszcz. Wiedźma Wrona Pożarta, obrażona, że bonusowy śnieg z weekendu jej nie doszedł, postanowiła coś z tym zrobić. Najpierw miała zwyczajnie przespać deszczowy dzień, potem zapolować na Lodowego Smoka, co to czasem przelatywał nad Wyspą, by zwyczajnie sobie popierdzieć, jakoś w tym miejscu zawsze miewał wiatry, ale… nie wyszło jej. Chciała oczywiście zrobić za jego chłodną pomocą własny śnieg…
No kurde, ale nie wyszło.
Dlatego zwyczajnie zaczęła… robić nic. Nie była w tym dobra i ogólnie mówiąc strasznie ją korciło, by wyrwać chwasty mimo chlustającego z niebios gradu. Naprawdę strasznie, ale nic ją korciło. Wielkie Mityczne Nic. Po prostu Totalne Nic, miejscami okraszone kołdrą, poduszką, zapatrzone w sufit i czasem popijające coś z flaszki, która jest nic, więc i ono jest nic… nicą? A może nickiem? No widzicie, nie da się. Zawsze przecież jest wredne myślenie, dlatego zwyczajnie, jak codzień zwlekła się z łóżka załączyła wodę na herbatę i nie dbając o mycie zębów, w końcu Chochel pojechał z, nieświadomym tego, Chowańcem do pracy, a Pluszakom było wsio rawno, w końcu one nie wyłaziły z łóżka, zapatrzyła się w deszcz spływający po szybie. W owe koleiny wilgotności, strumienie i wodospady, pojedyncze kulistości łączące się w jeden potok, a potem znowu, niczym Wiarołomni Wiekuiści Rozwodnicy, pozostające same. W tą całą porządną nieporządność, która tak bardzo ją senniła…
Powinna była coś robić, czyż nie? Ale przecież patrzenie też się liczy…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Gen atlantydzki” – … tomiszcze. Uwielbiam duże, grube książki. Uwielbiam się wtopić w historię, nawet jeżeli jest ona nadmiernie przerażająca. Rzeczywista, pociągająca za sznurki atawistycznych lęków współczesności.
A. G. Riddle doskonale wpasowuje się w tę definicję, ale i zaskakuje. Porusza temat dość świeży, aczkolwiek nie do końca nieznajomy… pochodzenie współczesnego człowieka. Bo kto z Was wie, że tak naprawdę pochodzimy od niewielkiej grupy przodków. A może nawet… od jednego? Teorie się mnożą i mieszają, a autor doskonale pomiędzy nimi lawiruje. Tutaj trochę mitów, tam badania genetyczne, archeologiczne i etnograficzne. Miesza chciwość człowieka z „kompleksem boga” tkwiącym w niektórych z nas. Rozpasanie naukowców z tymi, którzy wątpią, niepewni tego, czy jednostka powinna władać większością. Genetykę z nazistowskim postrzeganiem ludzkości. Rzuca nas po całym świecie strasząc końcem… dla rozwoju ludzkości.
Czy można zabić większość, by zaliczyć skok cywilizacyjny?
Kim jest człowiek?
A może czym?
Powieść niestety składa się z masy krótkich rozdziałów i właściwie nie posiada jednego, głównego bohatera, choć za takich starają się uchodzić Kate and David. Krótkich rozdziałów nie trawię, a Kate i David nie są na tyle dobrze opisani, bym mogła ich polubić, czy nawet coś do nich poczuć. Ich ciągła pogoń za dziećmi zdaje się być jakąś pomyłką. Są jak ten Indiana Jones, całkiem nie mający wpływu na hitlerowców. Do tego brak opisów… no klęska, a jednak klęska, która intryguje, bo jeszcze nikt nie pokusił się o tak KOSZMARNĄ wizję. Wstrząsającą! Wizję dziwnej, pradawnej instytucji, która za nic ma maluczkich wobec tzw. wyższych dóbr. Są zakłamani fanatycy, naukowcy nie baczący na człowieczeństwo, badania nad autyzmem i mutacje, pytania o boga… Ale tak naprawdę przede wszystkim jest tutaj straszny bałagan. Nie każdy może się w tej powieści odnaleźć. Niektóre zabiegi autora mogą denerwować, niejasności, mdli bohaterowie, ale… jednak warto. Nie umiem tego wyjaśnić, ale chociaż sposób pisania drażni, to jednak sama historia, wyjście z sytuacji przeludnienia, mnie kręci. Pewnie, że to obrzydliwe, ale co, jeżeli ta teoria jest prawdziwa…
Kolejny tom jeszcze w tym roku.
Pada, ale fajnie, bo pada!!!
Widzicie, dotąd kropiło, więc fajnie jest. Co prawda Wyspa jęczy, a dokładniej jej kierowcy, że przy takiej temperaturze, to trzeba będzie wrócić do opon zimowych, ale co tam. Może i ci z Turyścizny, co to dziś się błąkali pod naszym wiatrakiem zmarzną – miejmy nadzieję, że nie przyjechali pod namiot – ale nic to przecież. W końcu chyba spora część Europy szaleje pogodowo, więc… raczej wiedzieli? No, znając ludzi, pewno nie. Miejmy nadzieję, że wynajęli sobie domek w Novasolu. Taki z kominkiem i widokiem., Z drzewami za oknem, może piaskiem trochę dalej od schodków, może… w lesie? Albo to wielki gård? No wiecie, kwadratowo, tudzież prostokątnie zamknięty zabudowaniami placyk z drzewkiem, czasem i studnią. Na pewno pomalowany na krwisty kolor. Może z krzakami wciąż zamkniętych bzów, może brzozami dookoła stawu, łączką, może i klombem…
Ech. Nic na to nie poradzę, że domki u nas to odrębna historia.
Śliczne są i kolorowe. W większości miejsc mamy nakaz, by budować tylko tak, nie inaczej, by malować domy wyłącznie w kolorach ziemi, a i stronić od balkoników… nie wolno mieć płotu, nie wolno tego i tamtego, pewno dlatego to wszystko wygląda tak słodko. Zwykle kolory kremowe, brązowe, czerwienie i pomarańcze, sporadycznie coś niebieskiego, jak ten dom przed Hasle, a raczej całe obejście w odcieniach baby blue. Albo kobaltowy dom w Svaneke? Zwykle jednak, oczywiście pod cudownymi dachówkami, mamy ceglaste tworki pruskie, i oczywiście szachulcowe, bo przecież wszystko się trzyma, szczególnie, jeśli popatrzymy na monstrualne gårdy. Wielkie, niby odmienne księstwa, wraz ze swoimi władcami, złą królową i na pewno jakimś czarnoksiężnikiem, co to z nią sypia i wiecie, ma wpływ na swój mały świat…
Odmienna opowieść to zabudowa miejsca pełna miniaturek. Tak maleńkich domeczków przytulonych do siebie, malowanych pastelami, że aż człek sprawdza, czy nie nadepnął jakiegoś Lilipucianina. Albo te miniaturowe chatynki, oczywiście z sufitami które naruszają moją przestrzeń… nawet MOJĄ przestrzeń półtorametrową, w których się duszę. I te ogrody, ogródki, kwiaty i trawniczki…
Ino kurde wszystko takie niskie! Poza kilkoma budynkami tych, którzy mogli sobie pozwolić i na mury grubsze i na okna wyższe… pałacowe, lekko mocniej koronowane przestrzenie. Ale oczywiście, że mamy kilka budowli wysoce nowoczesnych. Jak to drewniane, czarne pudełko na północy… dziwne, z białymi szpitalnymi wnętrzami, w których nie ma nic poza żyjącym tam minimalistycznie Panem Minimalizmem, który serio czuje się bardzo samotny…
PS. Nie, nie łażę ludziom po domach. W kilku mieszkałam, a reszta tutaj…
Za psa samotnie biegającego po dzielni bulisz… za psa nie na smyczy teoretycznie też, ale wiecie, niewielu o to dba. Niewielu też zbiera po sobie kupy, tudzież chociaż je zakopuje w krzaczkach, no przecież nic trudnego ziemią potraktować kupkę! Jakoś się ludzie zbiesili i olewają wszystko… Może serio nikomu się już nic nie chce? Wszelkie inicjatywy upadają, każdemu nowemu dajemy rok i jeszcze się nie pomyliłam…
Może to jednak wina tej pogody? Wiecie, w stylu: wszystko co umiem dam ci w jednym dniu. Najpierw pada, potem słonko wali, wieje, grad, lekki mrozik i w końcu coś dziwnego… znowu żar. W końcu jeśli pogoda taka zmienna, to dlaczego nie ludzie? Tutaj zwyczajowym zabiegiem względnie dorosłego osobnika jest ciagłe poszukiwanie siebie. Jakby serio wszyscy byli tacy pogubieni? Zaobserwowane zjawisko polega najczęściej nie tyle na ciągłej zmianie hobby, ale… pracy! Ha ha ha! Mnie uczono, że jak już dostaniesz robotę, to się jej należy trzymać, ale tutaj… nigdy w życiu. Raz w roku spokojnie można przenieść się z jednego miejsca w drugie. Historyk staje się pielęgniarką, podróżnik rolnikiem wyspecjalizowanym. W końcu zwykły kurs robi z ciebie profesora, więc czemu nie… oczywiście wyłącznie dla urodzonych w Danii!!!
Ostatnio podesłano mi artykuł jakiegoś gościa, który większość czasu spędza w Meksyku… o tym, że moja Wyspa taka jest bura i nudna jesienią. No oczywiście, że mnie kurna wkurwił!!! Bo jak można nie widzieć piękna w nagich gałęziach, filuterności pni i oczywiście mchów… miniaturowych lasów i porostów. I jeszcze morza, które serio przesadza czasem z barwieniem się w okresie Wszelkiej Bezlistowości. Jak można być zaskoczonym porami roku? Rozumiem, że gość mieszka w wiekuistym żarze i względnej pustynności, ale nie wiedzieć o porach roku? Co oni tam książek nie mają, albo chociaż tych no… internetów? Mniejsza. Niestety jestem fanatyczką zakochaną w lodach czereśniowych i granatowych. Tudzież granitowych, bo to taki nowy żart. Lody z granitowego plastra! LOL
Znowu pada… może olać robotę i się przespać? Przecież nikt mnie nie podejrzy!!! No dobra… poza tym bażantem, który ostatnio nagminnie mnie podgląda przez drzwi na taras. Mówię Wam, jak nic zboczeniec. Żeby podglądać wronę? Czy to już jest mocne zwronienie? Czy jednak ino lekki odchył od równi? Kurde, nawet jak pada przyłazi. Robi hałas u sąsiada, a potem się gapi…
… może go zjeść?