Pan Tealight i Wojująca Kokorycz…

„Na początku wydawało się wszystkim, że to pchły, tudzież inne, łase na mięsko i krew stworzenia. Mikro wampiry może, albo lepiej… jakieś takie zombie, co to nie dorośły jeszcze do mózgu? A może mikro genetycznie zmienione stworzenia? Wiecie, testują na nas jakąś broń, nanoboty, lub wściekłe osy?

Dopiero Wiedźmy z Pieca dotarły do powodu owych dziwnych, swędzących ranek na kończynach wielu, a i na niektórych półdupkach – Kokorycz Straszliwa!!! Wredna i szczupła. Wiecznie młoda, choć żyjąca tylko przez kilka miesięcy w roku, ale jednak… zawsze szczupła, zawsze młoda, kolorowa, zachwycająca, ale i dziwnie, szokująco i kłamliwie oczywiście, skromna. Dopasowująca się do każdego, z jednej strony wyrózniająca się, z drugiej dziwnie pasująca, wzbogacająca wiosenną ściółkę. No wiecie, definicja tego, że świat nie jest sprawiedliwy!!!

Musiała znaleźć sobie jakieś schronisko pośród umierających w mękach krokusów. Jeszcze jęczały, ale już całkiem cichutko. Pierdzący Smok z Komina wydawał głośniejsze dźwięki, a starał się powstrzymywać. Może co do zapachu było całkiem proporcjonalnie odwrotnie… no ale. W końcu on odpowiadał za ogrzewanie! A Kokorycz tylko bolała. I co… jeżeli była zakaźna? Co jeśli przez ranę dostały się w owe niechciane, ale jakże magiczne stworzenia parazyty, lub co gorsza klątwy jakieś?

Czy czekać?

Wiedźmy nie wiedziały co z tym fantem zrobić. Z jednej strony korciło je zobaczyć co z tego się wykluje, ale z drugiej… w końcu to zawsze baby sprzątały, więc czy warto ryzykować? No ale co do tej rozwijającej się w nich naukowości poznania, empiryczności i tak dalej… mało to było wiedźmowate.

Jednak w takim razie, co z Kokoryczą?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_7048

Z cyklu przeczytane: „Niepowszedni” – … dobiec? Dotrzeć do wzorca, który podbił serca młodszych czytelników. Taaak, ostatnio mi się wydaje, że wielu próbuje, ale jakoś tak im nie wychodzi. Ta ksiązka to niestety też takie „niedokońca”, chociaż pomysł samej opowieści jest intrygujący.

Oto nasi młodzi bohaterowie – niepowszedni. Każdy z nich ma dar, który sprawił, że zapragnęli ich inni. W dziwny sposób te ich dary jednak nie uchroniły ich przed porwaniem. Co mają zrobić? Czy uda im się, biednym dzieciakom ze wsi, umknąć zatwardziałym złoczyńcom? Czy połączą swe siły? I jak w tym wielkim świecie odnajdą się Żniwiarka Nila i jej siostra Alla, potrafiąca rozmawiać z każdym i obłaskawić każde zwierzę?

Problem?

Niestety autorka nie dopracowała swojego świata. Nie opisała go. wrzuca nasz w jego część nie dając tak naprawdę nic poza mapą. Nie rozumiemy ustroju, języka, zachowań i norm moralnych. Nie wiemy, co tak naprawdę jest tutaj uznane za zwyczajne, a co jest atypowe. Oczywiście, że porwanie młodocianych to zło, ale czy do końca? Bo tak naprawdę, obdarzeni przez wieki literatury umiejscawiani byli po obydwu stronach. Sam świat, choć intryguje fajnymi nazwami, tchnącymi Słowanińszczyzną… imionami, jednak nas do siebie nie przekonuje. Brak opisów, nadmiar dialogów, zwyczajność w obecnej literaturze dla młodych. Niestety tutaj razi też brak dopracowania bohaterów. Co gorsza, nawet głowna – Nila, zdaje się być brzydko nijaka. I ten wiek? Serio, nastolatki z takich terenów zwykle dojrzałe sa o wiele bardziej…

Niestety, nie polecam.

IMG_6708

Popadało…

Pokropiło i w niektórych miejscach Wyspy polało nawet. Od razu zieleń stała się bardziej… zielona. Jakby wiecie, ktoś dodał farbki świeżej, oblał nią, a może tylko dokładnie umył wszystkie liście? Nawet te trawkowe? W końcu te małe krasnaliki i gnomiska powinny mieć jakies zajęcie, no sami pomyślcie. Na takiej Wyspie jest ich przecież cała masa, a zajęcie muszą mieć, inaczej dziwne pomysły im przychodzą do głowy. Na przykład robią człowiekowi małe dziurki w gaciach i te dziurki powiększają się wtedy, gdy najmniej sie tego spodziewacie. Wiecie, na przykład taki cichacz w dziczy… puszczony przecież całkiem niewinnie, oj wysmyknął się, nie można mnie winić i nagle czujecie… jak one trzaskają, pękają, obsuwają się w dół zgodnie z grawitacją… odwracacie się, a tam cała wycieczka przedszkolaków. He he he, jak nic mandat za obnażanie się w miejscu publicznym. Chociaż… przecież nas to inaczej jest z tą nagością…

Świat oczywiście się odradza, naradza i ogólnie mówiąc płodzi. Serio, wszystko szaleje. Nie tylko celebryci! Moje wróble w rynnie pracują nad tym na całego, a żywopłot zdaje się poruszać od ilości ptactwa. Fajne to, ale głośne. Znowu nie można nazbyt zbliżyć się do skał nadmorskich, bo mewy też zajęte amorami, a gdy amory im w głowie zdają się być o wiele bardziej agresywne. Kurcze… wiedzieliście, że mewy potrafią miauczeć? Wiem, że mają talent do języków, ale miauczenie… tego nie wiedziałam. Odkryłam to ostatnio, gdy dzieląc się z młodym mewczakiem lodami napadła na nas jakaś starsza biała osobniczka. Darła się, miauczała i klekotała. Serio, coś jest w tych białych żaglowcach przestworzy. Coś naprawdę przerażającego. Boję się ich. Tych ślepiów wielkich, owych dziobów żółtawych, tego dziwnego spojrzenia, raz mnie widzą, a raz nie, w końcu przecież nie widzą mnie, gdy stoję im przed dziobem?

A może widzą?

Bo tutaj nie da się wierzyć w to, co głoszą nauki, czy religie, pradawne prawa lub zwyczajne normalności. Wyspa ma swój pomysł na siebie i nie ściąga z innych. Indywidualistka jedna! Nie chce kopiować, nie ma zamiaru szukać inspiracji w innych… może jednak to inni czerpią z Niej?

IMG_8451

Rzadka sowa…

Surnia ulula, czyli sowa jarzębata. Podobno właściwie nie do dojrzenia tutaj, a jednak się udało. Czasem się zastanawiam, czy życie fotografa przyrody, wiecie, siedzącego w krzakach, mokradłach i ogólnie w wielkiej niewygodzie… mnie nie pociąga aż nazbyt mocno? Bo to jest takie fajne – siedzieć w lesie. Szczególnie teraz, gdy upałów nie ma, wilgoć względnie nie przeszkadza, gdy właściwie nie chce się nic poza łażeniem po lesie. Zwyczajnym spacerowaniu, noga za nogą… Nasłuchiwaniu, podpatrywaniu, a potem nagłe zatrzymanie się, oddech zwalnia, serce jednak dudni, bo on tam jest, kątem oka go zobaczyłeś… stukanie, śpiew, a może tylko poruszenie. Teraz drżące ręce chwytają aparat, ale wszystko powoli, oby tylko nie strzyknęło mi w kolanie. Osuwasz się na ziemię, klękasz, lub kładziesz się wiedząc, że jak nic zmarznie ci brzuszek i celujesz w delikwenta. Genialne polowanie! A jak się ustrzeli gościa w dobrym świetle, układzie łebka i skrzydeł i jeszcze nieporuszonego… cudowna euforia!!!

Zwyczajność, czyż nie? W końcu aparat może kosztuje, ale spacer, ptaki, światło, radocha i powietrze już za darmo!!!

Bizon – koniem trojańskim?

Wiecie, trochę to logiczne. Sprowadzenie zwierząt wiąże się przecież z „pasażerami na gapę” i tych pasażerów znaleziono w naszych już bizonach. Cóż, zwierzaki może się przyjęły całkiem gładko, zrobiły nawet już miejscowych członków, ale parazyty nadal określane są jako… ekhm, polskie. Z drugiej strony fajna taka praca, sprawdzanie kup pod względem zawartości jajeczek. Mniam! Miejmy nadzieję, że naukowcy myjką rączki po pracy, serio!!! Ekhm… gówniana sprawa trochę, ale oby się nie odbiło na naszych zwierzaczkach. W końcu tutaj, jak coś komuś nie pasuje, to zwyczajnie idzie na przemiał. Tak było z koleją, a i z drzewami podobnie. Zresztą tutaj kolejna afera… ktoś komuś posmarował i wycięli wszystkie zamiast kilku w chronionym obszarze w Svaneke.

Zuo i Wkurw!!!

Prawda jest taka, że popapranych ludzi ma każdy kraj, nie oszukujmy się. Szkoda, że deszcz ich nie otrzeźwia. Znowu pada, miejmy nadzieję, że pociągnie całą noc… zasypianie z deszczem uderzającym w szyby jest niesamowite.

IMG_9954

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.