Pan Tealight i Wielki Mores i Słodka Tempura…

Pan Obyczaj i Pani Sosik, bo widzicie, niby przy narodzinach dali jej Czas, ale z czasem coś się pokićkało w narodzinowych papierach, a i ona miała inne upodobania i maniery, więc tak już zostało, że jej nie przeszło i nazwano ją inaczej, ale pamiętano, co było początkiem.

Mieszkali w jaskini nad brzegiem, obmywanej falami w czasie sztormu, dziwnie woniejącej podczas odpływów. Żywili się ogólnie pojętymi darami morza, małymi gryzoniami i zostawianymi przez Turyściznę cudami. Oj często bywało tak, że ludzie przechodząc im nad głowami wyciągali swoje żywieniowe paczki, owe koszyki imienia misia Yogi, no i wszelkie pocieszajki w szeleszczących papierkach. Niektórzy to nawet mieli szklane, maleńkie buteleczki, zwykle bardzo drogie w wielkich hotelach. A jak już je wyciągali, jak przycupnęli na konarze, nad mrowiskiem, na drewnianej ławeczce się lekko chylącej ku upadkowi, to wiecie, odwracali się i już… jedzenie znikało i wszyscy byli szczęśliwi, jedno szczuplejsi i wściekli, a inni najedzeni.

Czyli źle im nie było.

On co prawda miał jakieś aspiracje i drukował gazetkę, ale ponieważ drukował ją w dość starodawnym sposobie – rysując zwierzątka na ścianach jaskini, więc mało kto ją czytał. Ona serio była dodatkiem do jego obyczajów. Soczkiem polewającym mu każdą chwilę. Doprawiającym codzienność.

Obydwoje byli do siebie całkiem podobni. Hermici, Słupnicy i wszelacy Odosobnieńcy byli dla nich na pewno odbiciem. Podarte ciuszki, wodorosty we włosach strasznie długich i potarganych. Na stopach co prawda jakieś adidasy, ale paluchy z nich wystają karmiąc naskórkiem rybki. W pasie jakaś szmata, na niej koraliki i kapsle, kółeczka od puszek… pełnia atawistycznej nieskromności. Lekkie pragnienie ukazania swojej osobowości, zamanifestowania dobrodziejstwa nawet?

A jednak… po co żyją? Ona zbiera jedzenie, on się produkuje na ścianach. Jaki jest w tym sens? Jaka jest ich miłość?”

(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)

IMG_8670 (3)

Z cyklu przeczytane: „Syrena” – … i tak. Jak się okazuje, możliwe iż nie zdajecie sobie z tego sprawy. Syreny istnieją. Nie mają ogonów, ale mają Matkę Ocean. Nie mają ogonów, ale mają suknie z soli i głos, dzięki któremu ją karmią…

… swoją Matkę.

Gdy tylko zaczynasz tonąć, gdy umierasz, ona może zadać ci pytanie o to, czy chcesz zostać. Czy chcesz jej oddać siebie. Jeśli się zgodzisz, jesteś jej winna 100 lat służby. Ale nie bój się, wcale nie jest tak źle. Żyjesz, nie zmieniasz się i obserwujesz świat… problemem jednak sa oni – ludzie. Bo przecież w niektórych można się zakochac, czyż nie?

Prosta opowieść o miłości autorki serii Selekcja („Rywalki”, „Elita”, „Jedyna”, „Następczyni”, „Korona”). Nowela o kolejnych etapach życia. Urocza i nieskomplikowana. Morska i oczywiście pełna delikatnej miłości. Wiecie, jak to u Kiery Cass. Miłość musi być!

IMG_7121

W dupie mam te polityki kurde, ale Wyspa to niestety wiecie, takie miejsce, gdzie państwo – Dania, zwala wszelkie problemy. To za mało kasy daja, to za cisi, to za głośni, to za daleko leżą od stolicy. Ogólnie mówiąc kanał. Dlatego wolę pierniczyć o pogodzie, chciałam napisac pierdolić, bo ciśnienie podniosły nam kolejne występki wszelako nas nieubogacających importów, ale co tam… nie wolno mi mówić, przecież jestem ino kobietą i to białą i to nie tu urodzoną, więc… shut up woman!!! Do garów czy coś tam bo przecież nie do kościoła. U nas w końcu to albo zabytki, albo ruinka, albo kurde coś, co można kupić i zrobić sobie tam śliczną willę z małym obszarem zamieszkałym przez osobników mało ruchliwych… Chociaż kurcze, czasem się mi wydaje że my mamy zombich na Wyspie, ale wiecie… morskich. Bo z każdego punktu na Wyspie, jakoś się oni do morza przedostają i robią za takie zombie syrenice. Dzięki słonej wodzie nie ma problemu z zapachem, serio polecamy. Jednak natron to był pomysł, który warto sobie wpoić. Dodatkowo wiadomo, taki zombie syren, lub syrenica, chociaż te elementy dość szybko się… ekhm, zacieraja, tworzy cudowną pływającą konstrukcję, na której mogą żyć, mieszkać i namnażać się różne byty morskie.

Weźmy pod uwagę moje Gudhjem. Cudowne miasteczko na skale, w skale i gdzie skała staje się elementem domowego wystroju. Cmentarzyki mamy dwa i pół, pierwszy dookoła starej kaplicy, a drugi trochę pod miastem, z widokiem na market i morze. Zombie mogą nie tylko zakupić popitkę i zagryzkę, ale także zaopatrzyć sie w leki przeciwbólowe. W końcu ludzie są teraz tacy różni i nasiąknięci wszelako zaskakującymi ideami, że trudno odróżnić kto już żył, kto wciąż żyje, a kto jeszcze się nie zdecydował i postanowił pomyśleć o tym jutro. Jedno łączy te miejsca, łatwość przewiercania się przez skałę i odpłynięcia… Wiecie, czasem się nawet zaczynam zastanawiać, czy czasem ktoś nam tych zombie nie podrzuca? W końcu port tak niedaleko, wystarczy podrzucić zombiego i już jest niby na cmenatrzu, niby że nasz jest i dopiero co się wykluł, wiecie, niby i teraz dopiero, po raz pierwszy podąża ku falom i wszelkiej namakalności…

Możliwe, iż zdaje sie Wam to fantazją i wszelkim fiction, ale pomyślcie… Co jeżeli atypowa ziemia, ogromna ilość skał promieniujących, sorry granit ma te właściwości, stwarza pewne przesłanki. Jakoś tak głupio byłoby o tym nie myśleć. Jakoś tak durnie nie pogadać o innych opcjach. Bo przecież są. Może i ktoś z nich korzysta. Kto mu zabroni? A morze przyjmuje każdego, choć czasem nabieram wątpliwości, czy rzeczywiście każdego. Te porozrzucane części garderoby na plaży, buty równiutko ustawione na piasku. Coś jest na rzeczy…

Nie można wyzbyć się podejrzliwości.

IMG_9374 (2)

Hamburgera?

Keczupu?

Ot znowu mamy na Wyspie fast-food. Chociaż tak serio, do końca, kurcze, czy on jest taki fast? Wielka buła z kotletem i warzywami. Do tego frytki, które bliższe są angielskim chipsom od ryby, niż McDonaldowskim cienkuszom. I oczywiście sosik… Ha! Sprawdziłam w kilku miejscach po naszej stronie Wyspy, od północy na południe nie dostaniecie sklepowego keczupu, tylko coś na kształt smakowitego pomidorowego sosu z wyczuwalnymi ziołami i warzywkami. Coś takiego niegdyś w domu się gotowało, bliższe to potrawom zwanym leczo, niż wyduszanym z butelki krwawemu wymazowi… ale! Widzicie, do tego można też dostać ową dziwną maź zalatującą curry, lekko żółtawa i trochę przerażającą. Ja jakoś nie pałam do niej miłym stosunkiem, ale jak ktoś, to pamiętajcie, że można poprosić o inny sosik do frytek.

I zaryzykować.

Na razie w owych przybytkach wszelkiej fastfoodowości widuje się Tubylców. Przybywają ciesząc się ową odmianą. Cywilizacją inności, która ponownie otwarła swoje podwoje. Przychodzą i biorą coś do domu, albo jedzą tak, przy stoliku, patrząc w fale… Tubylcom fale nigdy się nie nudzą. Zdają się być nimi zawsze zachwyceni. Jakby nie potrafili przejść dnia bez spojrzenia w ów dziwny, często zamglony horyzont pełen wilgoci. Ja już tez nie umiem bez tego żyć. Bez wyjścia przed dom i spojrzenia w prawo, tam, gdzie wszelkie linie się majaczą. Krzaki bzów, przycięte zbyt mocno, szosa, kwitnące drzewa owocowe, dachy i w końcu morze… Jest tam. Czasem go słyszę, czasem zdaje sie być wyłącznie w moich wspomnieniach, gdy mgła odcina nas od reszty świata. To zaskakujące, że można się aż tak przyzwyczaić do owego błękitu.

Może rzeczywiście w życiu ważne są całkiem inne rzeczy i sprawy, interesujące są niekoniecznie chwile i momenty? Może chodzi o hamburgery i słoność frytek połykanych na piasku? Ogromna porcja lodów z bitą śmietaną zjedzona w porcie, bez ludzi tłumaczących ci, że to zawiera tyle, a tyle kalorii. Bez winy i poczucia dziwności… Może tylko tutaj można sobie uzmysłowić to, że milczenie serio jest nie tylko złotem, ale i pizzą z podwójnym serem?

Bez polityki!

IMG_5690

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.