„Małe, słodkie, zieloniuśkie. Mokradełko. Zwyczajność w wiosennym lesie, ale jednak… Zachwycająca. W każdym Mokradełku leży sobie Utopidełko i się moczy. Za nic ma przymrozki, czy wszelakie zimne wiatry, leżą sobie gołe takie, każde w swoim i wiecie, no i namakają. A jak już się namakną, to nie wyłażą, a namakają na zapas… w końcu lato idzie, susza się może zasuszyć, więc…
W znajomym Ojeblikowi – małej, uciętej główce Mokradełku, leżało Utopidełko bardzo takie malusie i milusie, miejscami owłosione, miejscami nie, lubiące truskawkowe czekoladki i truskawki w czekoladzie. Dlatego Pan Tealight często robił za jucznego muła i Utopidełko w Mokradełku z Ojeblikiem odwiedzał. I z czekoladkami oczywiście, ale wiecie, wracał już bez… szczególnie, jak kurcze ludzie się jakieś dziwne dookoła Białego Domostwa pętali, a z powodu wiosny cały dom dostawał kociego rozumu i ogólnie mówiąc nie baczył na obowiązki…
… dlatego lepiej było wyjść i Utopidełko nakarmić. W końcu toto przynajmniej nie gadało ino się moczyło. Czasem zabulgotało, czasem puściło bąka… a wiecie, że taki bąk spod wody to prawdziwie killer jest? Jak nie, to spróbujcie. Chociaż, może lepiej nie. Kto to wie, czy nie zabójczy taki specyfick. Mniejsza… Pan Tealight z Ojeblikiem nakarmiły w Mokradełku Utopidełko i powoli wracali do domu, gdy nagle…
… nic się nie stało. A miało. Wiecie, to jak z prognozowaniem pogody, a jednak, nic z tego. Chociaż może? Któż może być pewnym? Może jednak nie zauważyli? W końcu Przedwiecznemu to już wiecie za jedno, podobno widział wszystko, większość sam stworzył, ale Ojeblik… Widzicie, ona miała inne plany. I była bardzo, ale to bardzo zawiedziona tym faktem.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Nadchodzi ogień” – … oj bo tak myślałam. No myślałam, że to będzie straszna kicha i tyle… ale się okazało nie być kichą!!!
Wprost przeciwnie!
Dobra książka! Co się na nią składa? Cokolwiek to jest, nie jest tym znane nazwisko niepisarza na okładce. Dlatego nie miałam jakichś dobrych przeczuć co do tego tomu. I choć darzę specjalną estymą Archiwum X, to jednak… nie. No nie mogłam się przekonać, czaiłam się i nie kupowałam, aż w końcu… no dobra! I nie żałuję!!! Oj nie, bo opowieść jest intrygująca. I chociaż chciałoby się więcej, to jednak chyba się nie da mieć i napięcia i więcej stron, wyjaśnień, opowieści.
Oto macie bohaterów, ona i on, przyjaciele i świat dookoła nich, który w każdej chwili może runąć. Przecież nie zdajemy sobie, my śmiertelni, sprawy z tego jak bardzo niektóre kraje balansują na krawędzi wojny. A co, jeżeli ktoś naciśnie mityczny guzik? Tylko co do tego mają dziwne ataki u młodych na świecie? Jak to powiązać? I zwierzęta? Czy uwierzyć w magię, czy jednak oddać ich zakładom zamkniętym?
Z jednej strony intrygująca, z drugiej dziwnie mityczne. Wydaje się, że wszystko jest jasne, oczywiste, z drugiej, na każdym kroku czai się tajemnica. Czy jedna kobieta, wątpiąca, może sobie z tym poradzić?
Wciągająca opowieść, ale jednak trochę za krótka. Szkoda, że tak wiele zostało opisane tak marginalnie. Szkoda, że nie poświęcono większej uwagi mitom i magii… szkoda, a jednak i tak dobra opowieść. I tylko to zakończenie, tak nie do końca, ale i tak jest w tym potencjał na niezły film. Może odcinek Archiwum X?
Trochę nowości!!! Bo wiecie, wiosna w końcu…
Słonko…
W oddali znowu jakieś perwerty coś wycinają, no sorry, ale nie rozumiem po kiego ciąć coś, co wyżej nie urośnie. A niech se rośnie! Dosadzajmy! Nie ścinajmy! No przecież tlen sie sam ludzie nie zrobi!!! Ale… nikt mnie nie słucha. Idę znajomą droga i jej nie poznaję. Wkurza mnie brak znajomych pni i gałęzi, zaglądam w zdjęcia i widzę je ponownie. Czy można porównać tęsknotę za pniem do tęsknoty za człowiekiem? Pewno niewielu to rozumie. Można…
Ścieżki wczesnowiosenne zaczynają się kwiecić. Tu zawilce, tam przylaszczki, tam coś na kształt chwastu, a tam znowu te niebieskie takie, co kompletnie nie wiem jak się zwą… piękne wszystko. Krzak wielki, pachnący pokrzywą z różowymi kwiatkami wiszącymi, no cuda wianki i ptaki oczywiście. Schylasz się, by sfocić coś tam, kwiatka jakiegoś pewnikiem, dziwnie połamany, bo od dwóch godzin leżałeś w krzakach, by dobrze uchwycić te cholerne krokusy… a tu kot. Skurczybyk jeden dobrze się zakamuflował. Wielka i włochata bestia, co to bardziej przypomina rysia, niż mruczka, wyłania się zza przechylonego drzewka, z udeptanej pod siebie hałdy liści, fuka na mnie i umyka, ale nie daleko… Dobrze wie, że to jego grunt, a ten wkurwiający człowiek połazi, poszeleści trochę i sobie pójdzie. A wygrzane miejsce wciąż tutaj będzie…
Uciekam, kot wraca na swoje miejsce, sprawdzam, czy w coś nie wdepnęłam i zachwycam się. Nie, nie gówienkiem, na szczęście sie obeszło smakiem, ale ową dolną zielenią i środkową bursztynowościa lasu… górą błękitem. No po prostu niesamowitym klejnotem… w świecie, w którym jeszcze na drzewach liści nie ma to zapiera dech w piersiach. Czy gdzie się ów dech ma, no wiecie… Bo to coś więcej, niż piękno. Górą czysty błękit, który przecinają pączkujące gałązki w różnych barwach potem rdzawości i bursztynowości wciąż jeszcze trzymających się gałęzi listków, a w dole strumień/rzeczka, błękitno-niebieska, kobaltowa miejscami, gdzie niegdzie odbijająca coś, czego nie ma, a na brzegach ta zieleń czosnkowa… soczysta i mocna.
Zaskakująca zieleń, utęskniona mocno.
A na plaży piasek i ten cholerny błękit. Tak bardzo mocny, niesamowity, tak pewno właściwy dla klimatu określanego jako… cieplejszy. Tak trudno w niego uwierzyć. Tak trudno się nie zapatrzeć. Tak trudno… żyć bez niego. Nie widzieć, nie wracać, nie słyszeć fal, nie bawić się kamieniami, nie stąpać w piasku.
Tak trudno.
Nie znaleźć kolejnego kwiatkach w przesuszonej trawie. I zakochać się w oczekiwaniu na coś innego. Bo chociaż przydarza się to co roku, to jednak już zwątpiłeś, że znowu będzie to możliwe. Że znowu będzie i jaśniej i cieplej i zieleniej. Że zmienią się kolory, zapachy, nastroje wszechświatów. Że znowu… Ludzie mijają się z tymi dziwnymi uśmiechami. Wypełzają ze swoich chatek, zrzucają skorupy, a niektórzy wskakują do wody. Pośród śladów na piasku znajdziesz różniste obuwia, ale i bose stopy, ptasie pazury, kocie i psie łapy. Nagle słyszysz szczeknięcie i plusk, potem kolejny, wiekszy. Psiak płynie, skąpany w tej całej niebieskości i dopada patyczka. Potem znowu i znowu i znowu. W końcu jemu raczej nie jest zimno.
A Tobie?
Siedząc na piasku, na nagrzanych kamieniach, na owych tworach przeszłości, gładzonych wszelaka atmosferycznością, patrzysz na statki na cichej niefalistości. Na owej gęstej, kobaltowej toni. Jak to wszystko działa… zastanawiasz się nie wiadomo po raz który, wątpiąc w fizykę i chemię i Bóstwo Wszelkiej Wyporności. Może tak naprawdę to nie woda, a zbiór mocnej niebieskości? Włazisz i cię nasącza, koloruje tak, że zaczynasz przypominać Pikta. Wsadzasz palec i malujesz sobie wzorki, nabierasz jej w garść, wlewasz do pojemniczków i… kolor nika. Wlewasz w siebie, wcierasz i zostaje w tobie na zawsze. Pozwoli Ci juz zawsze za nią tęsknić.
Bo gdy raz nasączysz się Wyspą, to umarł w butach. A wszystko wina słonka? Ale przecież błękit nie znika, gdy zamykam oczy. Włazi mi w sny, kąpie się w moich myślach, naznacza sobą każdy mój krok, każdy ruch, każdą… fantazję.