„Serio… miała Stosunek Mocno Przerywany. I wcale się nie wstydziła do tego przyznać, zresztą co, jak się wstydzić. Normalność i tyle! Innym się na pewno też zdarza, chociaż może nie? Kto to tam wie, ten współczesny świat taki porąbany… No i zresztą mamy przecież wolność wymowy i wyznania, czyż nie? Sorry, ale to miecz obosieczny, ty czcisz krowy, ja je zjadam i tyle. Nikt się nie powinien obrażać, a jednak… świat jest tak bardzo okrutny dla tych niepoprawnych politycznie. Nagle już nie można powiedzieć NIE!!! Właściwie najlepiej siedzieć cicho i przyjmować razy i raczej nie pozwolić drzazgom odbić się od swojej krwawiącej skóry, bo od razu oskarżą cię o próbę morderstwa. I jeszcze te religijności… ogólnie przesrane mieli ateiści, hetero, co kochają pracować. I to jeszcze faceci. No serio…
Serio miała stosunek… znaczy w kierunku tego wszystkiego. Czasem nie mogła się nie zanurzyć w tym świecie, który tętnił dziwnymi siłami, ale jeszcze częściej wolała się nie wychylać z domu. Zamknąć się i udawać, że całkiem jej nie ma, nie istnieje i ogólnie… nie otwiera drzwi i wcale się nie trzęsie pod stołem.
Tak, do życia Wiedźma Wrona Pożarta miała Stosunek Mocno Przerywany. Jakoś tak nie mogła żyć z zyciem, no a bez niego, sami wiecie… chociaż. Zauważyliście, że wszyscy tak walczą przeciwko śmierci, targają się na zabronienie niewydawania żywych na świat, a jednak jeśli chodzi o samo życie, to mają je gdzieś, więc… może w rzeczywistości miała rację? No bo po co żyć? W końcu takie wiedźmowe życie składało się ostatnio wyłącznie ze strachu. Obsypanego strachem, doprawionego lękiem, dekorowanego przerażeniem i silnie się trzęsącego przy podawaniu. Może należało ino się urodzic i od razu wiecie… skończyć z tym wszystkim?
Oj tak, cała ta wiosna kiepsko wpływała na Wiedźmę Wronę. Koszmarnie wprost. Gdy większość kipiała radością i nowymi siłami, w niej jakoś wszystko obmierało wraz z wyższą temperaturą i dziwnym brakiem szronu we włosach. No ale… każda potwora znajdzie swojego armatora, czyż nie? Wiedźmie jakoś ostatnio się nie przelewało w rejonach soków twórczych, tudzież w miejscach wszelkiej kreatywności. Uśpione kanwy nawet już nie podnosiły zaintrygowane rogów, a nowa, wielka, biała i niewinna całkiem rama… wszelako zdawała się być tym wszystkim mocno zdołowana… Nowe pędzle wciąż straszyły błoną dziewiczą, a ona sama, Wiedźma… jakoś nie mogła.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Cudne jest to wydanie!!! W końcu twarde okładki, strony, z których farba nie schodzi, miodzio papier… ech, bajka!
Z cyklu przeczytane: „Magia zabija” – … zabawa? A może jednak ona, on i magia? Ten specyficzny świat, mieszanka techniki i magii? Nie wiem.
Lubię to!
Piąty tom… trochę wyduszony z Fabryki Słów, trochę ostatnia szansa, że jeżeli nie będą kupować, to więcej nie będzie, a w środku ona… Kate i Władca Bestii i jeszcze te osobowości poboczne, jak boudy, wszelako zmienni zmiennokształtni, postacie, które sie rozwijają, albo umierają, malowniczość lekko postapokaliptycznego świata i magia. Ale nie magia taka sobie, a ta niesamowita, obwarowana mitycznymi postaciami. Tym razem… magia prosto od Mateczki Rosji!
Porywająca jazda bez trzymanki. Jak zwykle. Moc dialogów, garść dywagacji, trochę tęsknoty za opisami, bo gdyby były one, to przecież i opowieść byłaby dłuższa… po prostu zabawa. A co najlepsze, mimo wszystko można ową zabawę zacząć od tego tomu. Bo czemu nie? W końcu wszystko wiadomo…
Kolejny tom oczywiście i jak zwykle, z jednej strony zamyka pewne drzwi, ale w zamian otwiera kilkanaście nowych i już nie mogę się doczekać tych przygód!!! Błagam! Wydajcie ciąg dalszy!!! Świat bez naburmuszonego Władcy jest zbyt biało-czarny. I bez Grendela, w końcu kto by nie chciał mieć bojowego pudla… może i śmierdzi, no ale jaki fajny piesio, no… i jakie ma wymioty!!!
Zmrok zapada. Coś się tam jeszcze na horyzoncie szarpanym listkami żywopłotu i czereśni wciąż jeszcze się nie liściejącej mieni, coś sie dołem jaśni, pojedyncze promienie szaleją na mglistości wszelkiej… kątem oka jednak widzę demony. Albo kurcze Zbrodnicze Czarne Gnomy? A może Potępieńcze Dusze Bardzo Niskich Zmorów? Czarne plamy skaczą i pełzają, dżampują i dziwnie się namnażają. O co chodzi? Co się dzieje? Czyżby dodali mi do herbaty grzybków?
Oto rozpoczyna się czas ptaszenia. Oto i one, moje słodkie solsorty, które o tej porze dnia zdają się być aż nadmiernie głodne. Co jak co, może pan solsort z damą swego serca, czy dzioba, a może pazura? Pióra? Bynajmniej z samiczką wybiera się na kolację przy świecach. Albo świetlikach? Tudzież pod lampą strzegącą naszej uliczki, wiedząc, że gdy wybije północ jego samiczka zmieni się w dynię, latarnia zgasnie, a on miotając sie po kilku łupinkach procentowej nalewki w nią wdepnie i tak mu to zapachni, że upiecze sobie dyniowy placek i go zje… ją zje?
Wiecie, wszyscy mają problemy.
Gdy jednak zmrok zapada problemy idą się paść na te swoje łąki niebiańskie, gdzie mają te swoje dziewice i inny religijny szajs obiecany, gdzie czekają ich wiekuiste orgazmy i wiele napitków grzesznych… a człowiek nagle od nich uwolnieni mogą po prostu poszaleć. Przestać myśleć o tym wszystkim, bo sorry, ale na tak niewiele mamy wpływu… może poza własnym pęcherzem, tudzież pewnymi szaleństwami, ale ta cała reszta, ten cały świat coraz bardziej pociesznych norm i poprawności… może się bez nas obyć. A co. Pa pa! Odejdźcie problemy, paście się i bawcie dobrze, nie wracajcie!!!
Mrok zapada…
… wszelkie cienie zostają zidentyfikowane jako ptaki, ptaszki, ptaszencje, kot sąsiada, który znowu obsrywa mi choinkę i stadko krasnali… podpitych, brodatych gości w czerwonych kapelutkach i drewnianych butkach, jak widać pierwsze pićku ze śnieżynek i ranników już sie nieźle skropliło i potraktowało owe niewielkie postacie. Pierniczone homunkulusy. Kochane są i cudowne, ale gdy tak się drą pod drzwiami, coby je wpuścic, bo one nie będa przecież sikały tak zwyczajnie na dworze pod krzaczkiem, przecież to nie uchodzi, by magiczne stworki tak popuszczały w gacie i oblewały sobie butki… Nie uchodzi! Wpuść nas człowieku!!! Daj skorzystać z kibelka, albo chociaż odpływu prysznica, w końcu to tylko siuśki!!!
Wraca człowiek do domu ze spaceru i nagle się dowiaduje o żółtym alarmie mgielnym. Czyli wiecie, siedźmy w domu, bo przecież i tak niewiele widać na zewnątrz. A raczej… nic poza bielą…
Nadchodzi czas wielkiego się mglenia. Kiedy to może świecić słońce, ale ono wcale nie musi do Was docierać. Świeci, ale ponieważ wszystko otacza ta dziwna mglistość havgusa, jakoś tak jest mroźnie… Havgus ma w sobie te szkliste północne szpilki i wdziera się w każda odsłoniętą cząstkę ciała. Jakoś tak, no lubi bliskie cielesne kontakty. Przewala i czołga, tańczy się… Tak serio, to niesamowite jest naprawdę widzieć mgłę. Nie ową niemrawość powietrza, owe wszelkie zaszarzenie, czy zabielenie, ale właśnie mgłę. Maleńkie i większe mgliste postacie toczące się drogą, przechodzące przez pola, wyzierające z dziwnych kup drzew… Cóż za korowód. Wydaje się, że ci więksi maja na sobie jakieś powłóczyste szaty. Jakieś nakrycia głów, spiczaste, wydłużone, jakieś takie obwieszone szczątkami poprzednich bytów… ci mniejsi przemykają się im pomiędzy nogami, pomiędzy butami z długimi noskami, niczym kłęby, prędkie są jak sam Struś Pędziwiatr…
Biegną mgliste postacie, potknęła się jedna, przewaliły się przez nią wszystkie, dwie przeskoczyły i lecą dalej! Lecą, biegną, przewracają się i jeszcze tańczą! Tu walc, tam pląs świętego całkiem Jana, tam polonez, kujawiak, breakdance, czy całkiem zawiłe pogo, a znowu tutaj, pod ta brzozą coś całkiem mało cenzuralnego. Coś podpadającego pod ponad osiemnaście lat. A tutaj patrzcie, dwie pary przelatują przez drogę, nie rozejrzały się przed przejściem i co… i po nich. Spora biała automowość ich właśnie rozbiła na malutkie cząsteczki, ale się nie bójcie, nie ma tego złego, zaraz się połączą. Może nie będą tacy sami, ale jednak… będą. Im to wystarcza.
Można zapatrzyć się na tą mglistość. Rozpoznawać postacie z mitów i je gubić, mieszac wierzenia i tworzyć nowe religie. Bać się i jednocześnie czuć się jak w domu… tak po prostu, tylko dzięki mgle. A potem nagle wyjechać z mgły w słoneczność i czuć się całkiem zagubionym w świecie, w którym wszystko widać dalej, niż tylko na odległość własnej, wyciągniętej ręki.