„Bierzesz owe życie w swe dłonie i czujesz, jak owo zwyczajne, pospolite nawet, życie przemienia sie w czasownik. No i żyje… Porusza się, mógłbyś przysiąc, że coś tam nawet się wije, znaczy bije… I jakoś tak nawet nie brzydzi cię to, że wszystko ono życie mocno jest takie oślizgłe. I takie jakoś dziwnie abnormalne. A może i smaczne? Podobno niektórzy tak uważają, ale czy wszyscy? A może jest w tym coś więcej, może i coś z metafizycznych kontaktów pomiędzy światami?
Pan Tealight dziwnie spoglądał, i to co roku, na owe zmagania Przedwiośnia. Z jednej strony nie jest to uznana pora roku, zawsze pojawia się jako dziwna staruszką, zresztą zwą ją Tą Od Kotów, okutana w chusty barwne, w korale wszelkie, pochylona, ale bez przesady, nadmiernie sprawna i szybka, bo przecież ma tak niewiele czasu, tak niewiele władania, a taka moc… budzenia. Właśnie z nią Pan Tealight uwielbiał siadać na pomostach i falochronach i spoglądać w morze, w fale, i gawędzić o sprawach, które dla śmiertelnych są ino bajką. Obydwoje jednak mieli dziką radochę, pociągając wskazujący na spożycie płyn z zielonkawego termosika, gdy kolejny z wędkarzy właził w tonie i zarzucał. Ale najpierw zabawiał się z robalami… najgorszy zawsze był ten pierwszy, tłusty i dorodny, ale i sliski zarazem, możnaby przysiąc, że patrzy ci w oczy, może i odwłokiem patrzy, ale jednak. Patrzy. I czujesz coś do niego i dziwnie tak zakończyć jego życie przeszpilając go haczykiem, sprawiając, że wije się, ale już wie, że to koniec. Czeka go toń i woda… może go nie zjedzą, może się zsunie z haczyka, ale jednak…
… już nie żyje.
I do tej zimnej wody go BUCH! Ta Od Kotów uwielbiała po prostu trochę bardziej to wszystko komplikować. Zrzucać na wędkarzy i wszelkich sznurki rzucajów sny o robakach, co to mają rodziny i dzieci, i do nich nie wrócą. Opowiadać o robalowych żonach porzuconych, wdowich łzach, o sierotkach… Żaden jej nie umknął. Nawet jak się zjeżdżali z różnych krańców świata na te wszelkie trollingi, to tutaj nie było im łatwo. Nie… ona nie popuszczała nikomu…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Porwana pieśniarka” – … zawód. No serio, zawiodłam się tak, że aż czuję wkurwa i nie dlatego, że książka jest zła, nie. Ma zgrabnie poprowadzona fabułe, jest pomysł, ale główna bohaterka zachowuje sie jak księżniczka dziewicza z cholernej wieży!!! A ma przecież 17 lat! No weźcie no!!!
Oto świat lekko pośredniowieczny. Piękne okoliczności przyrody i ona, pieśniarka z lekko skomplikowanym dzieciństwem. Właśnie ma zacząć swoją przygodę z wielkim światem. Poznać lepiej matke, która zawsze była zbyt daleko, może zrozumieć wszystko, ale… nie jest jej to dane. Porwana ląduje w miejscu, o którym opowiadały bajki… u dziwnych i całkiem innych… trolli.
Wszystko byłoby okay, gdyby nie mały fakt. Cholerne trolle przypominają elfy jak bumcyckcyk i choć intrygujące w babskich postaciach w tych męskich lekko zawodzą, ale ona… ona to cholerna pomyłka. Serio… idziesz powoli za porywaczem? Nie gryziesz, nie kopiesz, nie rzucasz słownictwem rynsztokowym? Nawet jeżeli przyjmiemy, że to młode dziewczątko, to sorry, ale wychowywała się na wsi! W ogóle jej postać jest tak mocno niedopracowana, że aż razi zestawiona z bogactwem basniowego świata. Z owymi wyuzdaniami pokraczności, niesamowitymi! I ten język, jak z półeczki z bajeczkami dla kilkulatek… bleee. I ta przewidywalność. I romantyczność. Nosz kurde ostrzegajcie, że zamiast akcji sa tutaj ino reakcje przy których wybuchają czerwoniutkie serduszka! A mogło być tak pięknie no!!! Szkoda trochę, chociaż na pewno książka zdobędzie swoje wyznawczynie. Zwolenniczki syndromu sztokholmskiego.
I książki.. znowu te książki!!!
Wrony…
Człowiek dokarmia ptaki – człowiek może sobie popatrzeć!!! Czasem się zastanawiam, czy ja i człowiek, odrębni, ale w jednym ciele, robimy to z szeroko opisywanej dobroci serca – w tym momencie bardzo rechoczę, złośliwie, czy jednak ino po to, by mieć TV? Może to taki wiecie abonament? Może tak naprawdę zło we mnie siedzi, kielczy się i podpatruje, jak to wrony sobie ustępują miejsca.
Jak się dziobią i poszturchują…
Ale zacznijmy od opisu miejsca – całkiem wciąż zielony trawniczek przed domem otoczony żywnympłotkiem, w oddali morze, pola, droga nie na Ostrołękę i oczywiście drzewa. Na trawce plama rozsypanych smakołyków. Mniam mniam mniam na pewno, bo piorą się o każdy kawałeczek. Zamiast otoczyć plamę, zamiast się dzielić to nie, psy ogrodnika, same nie jedzą i innym nie dają. Wrony się piorą, ale mam taką parkę, co się pojawia po takiej czarnej… wiecie, patrzycie jest czarna wrona i wcina, mrugacie oczami i już zamiast niej są dwie szare. Nie pytajcie, czy to magia, bo na pewno magia, ale i tak zaskakuje. Te dwie szare przynajmniej jedzą jak jeden mąż i nie baczą na wróble, które to nieustraszone wielce olewają wszystko i wszystkich. Nawet kosy jakoś potrafią w z wróblami jeść bez bijatyk. Ale już pan kos z panią kosową to kurna za nic. Straszne mają te płciowe podziały tam w swej kosowości. Mrugam oczami i znowu jest ino jedna, czarna wrona, krępa taka, z zabawnie podskakującym łebkiem. Spryciara. A może zmiennoskóry? Albo zmiennokształtny, no co sobie będę ograniczać światopoglądy? No za nic!!! Może i kurde cudo, co postanowiło nie być człowiekiem, a może mózg Babci W?
Wrony potrafią, szczególnie wiecie, w tym okresie wszelkiego się zakochiwania, szalenie piać. I to koszmarnie!!! Wkurzają, ale co zrobić. Dobrze, że chociaż gniazda budują na swoich, oddalonych troszkę od nas drzewach. Jestem im za to wdzięczna. Co jak co, znosze tupanie, ale te arie wronie, to nie dla mnie!!! Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jeżeli pozwala sie zamknąć w blokach, pomiędzy hipermarketami, jak bardzo ta cała natura potrafi zachwycić, ale i wkurzyć. I nie chodzi tylko o lotne bomby kupowe. Chodzi o wszystko to, co jest takie fanatycznie zachwycające. W czym można odnaleźc i samego siebie. Zapominamy o tym, że nadmierne naświetlenie naszych ulic odbiera nam światło gwiazd i powodujące nadmierne owłosienie łyskania księżyca. Zapominamy, że jesteśmy częścią tej natury…
Nie da się bez niej żyć!!!
Na plamie ziarenek zmieniły się warty. Chyba kosy się w końcu dogadały ze sobą, bo widzę dwie parki z wróblami… hmmm, może sobie zaadoptowały małych łobuziaków? Kto to wie? Tylko dlaczego wolą moje ziarenka, niż te cudne jabłuszka, co leżą na skałach? Co jest takiego w moim trawniku, że lepiej smakuje? Kurcze… aż się człowiek zastanawia nad tym, czy czasem nie pochylić się i nie wygryźć trochę trawy?
Wszyscy szykują się do czegoś. Cała przyroda ma chyba poczucie kończącego się snu, ale nikomu nie chce się nastawić budzika. Nikt nie chce tak po prostu odrzucić kołdry, nawet forsycja strajkuje. Wypuściła tylko kilka pączków i odmawia współpracy! Nosz kurcze no! ale dlaczego? Jak już kwitniecie, to wszyscy, nie dajcie mi tą dzisiejszą mgłą i mżawką nadziei na zimno! Zresztą i tak w sklepie już straszą czekoladowe zajączki i jajeczka z marcepanu. Taki to czas…
Na Wyspie te święta są… ciche i rodzinne. Raczej przywracają na Wyspie ruch, są początkiem częstszych odwiedzin Turyścizny, czasem, który odbiera nam spokojność, który ściągam z głów koce i pierzyny i wygania wszystkich z wyrek. Bo tak jakoś myślę o tym Mniejszym Krańcu Świata… mimo iż sorry, ale Tubylcy są aż czasem nadmiernie i agresywnie ruchliwi, to jednak lubimy chyba tą spokojność, co nie? Dziwną, antyczną, może i zapomnianą w większości miejsc, spokojność. Powolność, poddanie się wiatrom i smutną rezeygnację, gdy serio chcieliście na kontynent, ale morze Wam na podróż nie pozwala. Normalność…
Oto i Wyspa… z bażantem za tarasowymi drzwiami, który wygnał z plamy jedzonka wszelkie mniejsze byty, do którego wrony próbowały się podpiąć, ale jednak jakoś im nie wyszło… Z dzikim gołębiem, który się skrada lepiej niż 007 i pewno pije o wiele więcej! I jeszcze z tym czymś drapieżnym, co krąży nad Chatką… ale wciąż jeszcze nie jestem pewna, czy to znowu myszołów, czy ktoś całkiem inny. Nie da się ukryć, że czas pieruńsko zapiernicza do przodu i gdzieś ma moje zmarszczki i to, że wcale nie jestem gotowa na to… starzenie i przemijanie. Taka Wyspa to ma dobrze. Jej czas jakoś nie maca. Jakoś wciąż zachwyca, powala i w ogóle… może to to powietrze, a może jednak tylko owe cudowne jej właściwości? A może morskość…
Kto to wie?
Poza nią oczywiście.