„Widzieli się rok temu.
Obiecali sobie, że pozwolą sobie na więcej. Na pierwszy dotyk, przytulenie, kilka bliższych słów, wymianę oddechów. On czekał niecierpliwie, ona kilkakrotnie zapomniała, że on na nią czeka… ale w końcu się udało. Ona znalazła odpowiedni dzień i zmieściła się w swoje portki, a on… cóż, po prostu wciąż czekał. Stał pośród mchów i zielonkawych jagodzińców, nad cienkim strumieniem, który zmienił się ostatnio w lekko woniejące trzęsawisko… pomiędzy pniami filuternie wykrzywionych drzewek i opadłymi liśćmi, pomiędzy ścianami wąwozu i wszelkimi tajemnicami.
Zakorzeniony w tym co było i co będzie…
By go dotknąć, by w końcu wypełnić obietnicę ona musiała przejść wiele, kilka razy wylądować na tyłku, wyminąć Jęcząc Sosny i Wielką Kupę, podeptać wrzosowiska i wzburzyć kilka podmokłych dziur, aż w końcu skorzystać z pomocnego pnia i przekroczyć rzeczkę i już… w końcu Wiedźma Wrona Pożarta mogła spotkać się z Głazem. Z tym, którego widziała, ale nie poznała, o którym myślała i zapominała, marzyła i w którego wątpiła… którego imię było Lelum Polelum.
Przybyła do niego wilgotna… no sorry no, ale przy tak krótkich nóżkach często pokonuj się drogę w trudnym ternie, na dupie, na kolanach, a także decyduje się na przejście wszystkiego niesuchą stopą. Po prostu taka budowa i tyle. A on… stał tam czysty i jasny, a wszystkie jego twarze na fallicznym czubku się uśmiechały… bo tak chciał. Bo szczerze się cieszył na jej widok.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Królowie przeklęci tom 3” – … po prostu mistrzostwo. A co najlepsze, powieści historyczne się nie starzeją. Nie denerwują dziwnymi zaprzeszłymi technikami, chociaż przecież pochodzącymi jeszcze z naszego czasu. Mimo często znajomego zakończenia, wciąż zaskakują… i uczą, bo życie zawsze toczy się tak samo. No i romantyczność. I to inne opowiadanie… Tak, powieści historyczne są super, a ta trylogia (w tym wydaniu) to mistrz ich wszystkich!!!
Trzeci tom, czyli tak naprawdę nie trzeci, a kilka ostatnich, to trochę inna bajka. Bardziej narracyjna, gawędziarska, niesamowicie plastyczna… jakbyśmy oglądali film, nie czytali książkę. Postacie przechadzają się przed naszymi oczami, dorastają, starzeją się… zmieniają w pył. Jak bardzo to wszystko jest śmiertelne?
Piękny, niesamowity cykl, a to wydanie jest po prostu genialne!!!
Pośród wszelkich mglistości i wilgoci, pomiędzy jednym wiatrem, a drugim, pod mżawką, nad mżawką, w otchłaniach podniesionych poziomów wszelakich wód… wkrada się chyba na Wyspę już wiosna. Naprawdę! Nie wiem co o tym myśleć, wciąż mam nadzieję na jakiś przymrozek, ale jednak… czy powinnam się łudzić? Czy wypatrywać promu z Krainy Wszelakiego Lodu z zapasam śnieżynek i bałwankowych cudów? A może znowu położyć po sobie uszy i uznać, że na Wyspie klimat mamy… wyspowy. Znaczy wiecie, skrajnie łagodny, choć trzepiący… najczęściej po kieszeniach, ale… nie żebym marudziła, serio. Zwyczajnie kocham zimno!!!
… jest ciepło. Z trawy, ale i betonu, coś wyrasta. Ja jeszcze rozumiem przebiśniegi, ale serio, te żółte kulki na zielonych patyczkach z koronkową obwódką przy szyjce? Znaczy ranniki zimowe? Eranthis hyemalis… srantis tam, Wam mówię, że to są smoki! Maleńkie i lekko zawiane, taka zawoalowana dygresja bardziej, niż coś cielesnego i dodatkowo rosną gdzie można. Na drobinie piasku przy drodze, na wilgotnym mchu w pęknięciu chodnika, gdzieś tam w nazbytniej techniczności, a jednak dają sobie radę nawet na betonie? A jednak inaczej niż wszelkie rośliny, gdy tylko wyłazi słonko, one się chowają. No trochę jak ja, nie powiem, odczuwam do nich jakieś dziwne przywiązanie, jakiś takie zjednoczenie dusz. One i ja?
Może rzeczywiście każdy z nas jest jakimś tam kwiatem w naturze? Jedni są różami, inni znowu nasturcjami, polnym bukietem maków, bławatkiem, rumiankiem, kwiatem malwy, a może jednak zwykłej mięty? Dzikim bratkiem, czy też… stokrotką? A może jednak czymś, co kwitnie raz na sto lat? Niespodzianym, otwartym nocą, a za dnia już umierającym? Cóż… kto więc jest mleczykiem? Kto zaś tylko kwitnącą jabłonią? Hmmm… no jak nic wiosna idzie, jeżeli we mnie się takie romantyczne pierdoły, znaczy te no… myśli kotłują!! Aaaa!!! Człowiek się nie obejrzy, a znowu lato, potem koniec roku i znowu człowiek starszy. No nie no, nienawidzę takiego nastroju! Zimo wracaj! Z tobą mi jest o wiele lepiej! Jakoś tak normalniej. Naprawdę!!!
Smoki…
Bo na Wyspie jakoś tak wszystko jest symboliczne, mityczne i na dodatek totalnie święte. Chociażby najbardziej zwyczajna sprawa, a jednak… od razu zdaje się być obrzędem i rytuałem. Spacer pielgrzymką, polana w lesie kościołem, ściany katedry to splątane gałęzie, korzenie zaś, dziwnie wytarte stopami pątników i kolanami… Wszystko tutaj jest relikwią, miejscem czczonym od dawien dawna. Jakby nie można było tutaj tak naprawdę zgrzeszyć. A może naprawdę nie można?
Tylko… czy to robi z nas świętych? Tak serio? Może nocą tak naprawdę dostajemy w końcu skrzydełek? I sramy z góry? No sorry, no, ale czyż nie byłaby to intrygująca wizja? Ino świeci za dnia, a aniołowie nocą? A może jednak dni należą do grzeszników, a święci błyskają nocą tak, że nie trzeba już korzystać z elektryczności? Problem w tym, że wszyscy już śpią, więc i tak nikt nie korzysta. Może święci nie potrzebują nocy? Zresztą aniołowie na pewno tak głośno furkają tymi skrzydełkami, że serio lepiej to przespać i nie patrzeć z dołu na latających gości w sukienkach.
Ekhm…
Wyspa ma to do siebie, że serio mami i nadmiernie wzmaga we wszystkich wybujałość wyobraźniową. Wiecie, to taka przypadłość tych, co sobie nie radzą z codziennością. Podobno od zawsze władze starały się to leczyć. Owo niedopasowanie do większości. Może i prawdą byłaby teoria o Wyspie, jako miejscu zesłania wszelkich niepokornych dusz? Może ona się narodziła po to właśnie, by być schronieniem…
Bo przecież to nie może być tylko skała. Kropla ziemi, wybrzuszenie terenu, które postanowiło wyleźć ponad wody. Może wzniosła je siła, która pokochała to, co miało dopiero nadejść? Ludzi innych, niż cała reszta?