„Chciała imienia, to dostała je.
Było nie pytać się o imię Wiedźmy Wrony Pożartej, no po kiego tak ryzykować. Zawsze przecież mogło paść: Dobromina!!! Albo Hermenegilda, tudzież chyba najbardziej przerażające… Jadwinia!!! Widzicie, bo nie chodzi czasem o samo brzmienie, chociaż Wiedźmie Wronie brzmienie najbardziej zwykle grało na duszy, czasm chodzi o to, jaką osobę owo imię na myśl przynosi, dlatego z Ewą miała straszne problemy. I z Katarzyną. Niby zwykłe imiona, a jednak… coś nie grało. No bała się ich! Agata też ją przerażała. Jakoś tak. I Elwira. Może to jednak chodziło tylko o ludzi? W końcu Burek, Fredek, czy Czarek, jakoś nie oddziaływały na nią w ten sposób.
Nawet Ugryź!!!
A jednak ta sosna poprosiła ją o imię i Wiedźma Wrona jej je dała. Z dzieciństwa je wyplotła, z ukradkiem oglądanego ekranu, ze śmieci i wszelkiego w sobie zagmatwania. Z historii, która przecież mogła być prawdziwa, jak ona sama… Sosna, której wszystkie ramiona łukowato bieżały ku słońcu. Nie chciała pogadać, nie chciała opowiedzieć swej historii, ani skąd ma takie wyczesane gałązki… chciała tylko imienia, więc je dostała, bo czemu nie?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Cień przeznaczenia” – … nowe wydanie. A treść wciąż ta sama. Nawet grafika rozpoczynająca każdy rozdział. I aromat… taaaak, aromat mroczności, który unosi się z każdej strony.
Mniam!!!
Kolejny tom serii… serii, która naprawdę może zafascynować i tych trochę młodszych czytelników i tych, którzy zdążyli już zapomnieć jaką naprawdę fajną zabawą jest czytanie! Magicznej, ale i w pewnym sensie stanowczej, pokazującej ile młodszy może nauczyć się od starszego, ale też jak bardzo stary pies potrafi wciąż „uczyć się nowych sztuczek”. Bo w końcu to nie tylko opowieść o Tomie, ale i historia jego Mistrza, który wcale święty nie był…
Stracharz, Alice i Tom tym razem przybywają do Irlandii i z trudem odnajdują się w tym innym, a jednak i znajomym, świecie. Tylko jak walczyć ze Złym? Czy w tej walce wszystko jest dozwolone? Czy dobro w ogóle istnieje? I miłość…
I wiatr.
Znowu wiatr, jakbyśmy się mogli za nim stęsknić? Serio?!!! Na dodatek tak wieje, że już nawet nie ma sensu trzymać dachu, leci się wraz z nim. Po prostu. Dlatego już nie trzymam, tylko pod kołdrą w łóżku się chowam, bo telepie… Nie dość, że telepie światem, Wyspą, to na dodatek i mną samą. Mną całkiem niesprawną, by być ową sobą samą. Myśli dziwne, nerwowo się kręcą pod kopułką, nagle wielki, gliniasty, może i murowany słoń, i to taki nadmiernie utyty siada człowiekowi na piersiach i już nie można ni spać, ni żyć, ni nawet być sobą. Wszelkie zło, wszelkie zmartwienie, doły wszelakie zaprzeszłe, przyszłe a i nawet te teraźniejsze łączą się i pakują na nowo w codzienność. Jest ciężko, smutno i źle. Deszcz zacina to gradem, to kroplami wielkimi niczym odpadnięte genitalia zombiaka. Znaczy jaja no!!! Wali toto w szybki, na szczęście się zmywa, więc nie ma problemu, i promów nie ma, ale i tak…
… strach.
Cóż, czasem mamy i taką wietrzność, która wywiewa koszmary z łba i rzuca je prosto w oczy, na nowo, od nowa, ab ovo!!! Jakbyśmy nigdy nie mieli już być szczęśliwi, jakby cała prawda była kłamstwem, kłamstwo też kłamstwem, a na dodatek… nadzieja dała nogę. A nawet dwie, suka niemyta jedna, zawsze człowika na manowce cholerne wypuści, no zawsze… Na szczęście w końcu, po dwóch dniach wiatr milknie. Gubię się najpierw w pulsujących rytmach rzucanych w ściany mojej Chatki odwłoków zaprzeszłych bóstw i potworów, by w końcu wyciszyć się i odejść.
On też się gubi…
Ale czy daleko? Czy na zawsze?
Nawet gdy odchodzi, przecież i tak wiadomo, że wróci… wiatr. Czasem z nim może i ciężko, ale jednak, bez niego nie umiem już egzystować. To jak względnie wyględne tortury, które jednak się lubi i których się potrzebuje. Bo w końcu człowiek to pokręcone stworzenie, psychicznie. A taki mieszkający na Wyspie, to kurna już w ogóle!!! Do żadnej foremki nie pasuje.
Park Narodowy…
Żeby nie było, oczywiście jestem za! Może to i dalekosiężne plany, ale serio jestem za! I po trzy razy jestem za!!! Bo wiecie co, ludzie nie zasługują na taki świat. Są za głośni, za bardzo śmiecą i wydaje im się, że są wszystkim, widzą wszystko i w cholere niczym te Pępki Świata, egoistyczne bóstwa o pokręconych członkach, co to tworzą wyłącznie mdłe wymoczki w rurkach, tudzież innych księcioseksualnych… No sami wiecie jak to teraz wygląda. I dlatego chcę parku na Wyspie. Najlepiej to objąć parkowością całą ją, by wiecie, wykorzenić te pomysły o truciu zielska pokręconymi próbkami, by zwyczajnie uprawiać tutaj, co się uprawia, oglądać ptaszki, wdepnąć w żubrzą kupę, patrzeć jak fajnie pomyka zając chodnikiem, a wrona zawsze wybiera zielone światło… Bo tutaj wszystko jest takie wymagające ochrony.
I by przybywali tutaj ci, co chcą zwyczajnie pobyć, nie mieć, nie zdobywać, ale być. W tym podstawowo atawistycznym widzimisieniu. Wiecie. Chodzić, biegać, jeździć na rowerze. Wąchać kwiatki, macać pnie, tulić się do drzew. Pływać, patrzeć, myśleć i tworzyć. Opowiadać i czytać, słuchać i wąchać. Zachwycać się piaskowością, gdzie jest piaskowość i kamienistością, gdzie jest ona. Wypatrywać żył kwarcu w gnejsie czy granicie i bawić się otoczakami. By zwyczajnie uczyć się świata, na którym żyjemy, zapatrzeć się na kanapkowe warstwy osadów i przekraczać czasem rzeczki nie do końca suchą stopą i słuchać… Tak, słuchać przede wszystkim tego, o czym szemrze Wyspa.
Bo wiecie co? Zapomnieliśmy o tym, że nauka trwa nie tylko całe życie, ale przede wszystkim wszystkie życia! Że by być bogiem, wymagana jest pokora i uznanie wyższości natury nad sobą samym. A nie przyjeżdżać tylko po to, by twierdzić, że moja Wyspa nie wygląda jak jakieś cholerne Majorki… bez urazy dla Majorki, chociaż korci mnie Menorka i Ibiza… znowu. A może Formentera? Nie dla plaż, ale dla pewnej powtórki. Może kiedyś? Hmmm… a może nie?