„Wejść w mgłę, rozpuścić się w niej, rozpaść się na miliardy miliardów kawałków, w których już nie da się mnie rozpoznać. Rozpaść się, zawisnąć w powietrzu i dotknąć wszystkiego i wszystkim być, jednocześnie dotykanym i dotykającym. Przemykać się między drzewami, powoli przesuwać się ponad polami, albo przewalać się kłębami po drogach nie bacząc na podatki od szos i paliw. Być i nie być, namakać i być namakanym. Po prostu mieć i nie mieć…
Ciężko wisieć nad kamieniami, ale i wznosić się dookoła, dziwnie lekko, blednąć i wzmacniać się niczym roztwory… być nasyconym i nasycać wszystko sobą, tylko… po co? Z drugiej strony, może tylko po to, żeby być mgłą? Ową możliwością niemożliwych? Niemożliwym, które ma jednak jakieś znaczenie? Tłem zdjęć, ale też i głównym aktorem, czyż nie? A może tylko wypełnieniem świata, gdy nie stać już nikogo na złote powietrze i wszelkie diamentowe perełki.
Tylko wodą w innym wymiarze marzeń…
Właściwie, to co jest takiego w tej mgle, że zmienia wszystko? Że posiada tak niesamowitą umiejętność uwypuklania prawdziwości, ale i zmiękczania zmarszczek, wybijania wszelakich pryszczy. Może i tylko nasącza, może tak naprawdę wyłącznie zmienia się tło, nie my sami, nie pnie, nie skały… Może? Może tak naprawdę chodzi o całkiem coś innego? Coś nienamacalnego? Coś niewidocznego dla tych nazbyt naukowych?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Całkiem nowe, fajne pożywienie!!!
Mgła, zieleń i ptaszki. Po śniegu pozostało tylko kilka białawych plam i mocna mgła powietrzu i jeszcze to dziwne uczucie, że przecież kurde za wcześnie na wiosnę! Że się jeszcze człowiek nie wyziębił, nie namokrzył, nie wymroził!!! Oj pewno cała okoliczność wyspowa nie do końca się zgadza z moim punktem widzenia, ale co ja na to poradzę, że nie czekam na lato? Nawet na ten koniec marca, gdy lodziarnia się otwiera, ja jakoś kurcze nie czekam! Wolę tą szarą spokojność Wyspy. Ową bezturystyczność, zapomnienie, powolne oddychanie i wymyślanie coraz bardziej pokrętnych marzeń. I śnienie o wszystkim tym, co reszta świata uznaje za zbyt niemożliwe. Powolność wszelka. Czas na to, tamto, na spacer zbyt długi, na bolące nogi i jeszcze na przytulanie, bo przecież jak żyć bez przytulania? Na podgladanie ptaszków dobierających się do karmnika i na spoglądanie z góry na opadłe liście, a potem wpajanie w siebie ich punktu widzenia. Na brodzenie w butwiejącej ściółce… na czekanie.
Kocham Wyspę o tej porze roku, która nie jest ni wiosną ni zimą. Temperatury może jak dla mnie trochę zbyt wysokie, ale ta cała niepewność w powietrzu tłumaczy mu po raz kolejny, ze serio wszystko jest możliwe, a to, co możliwe nie jest, to takie będzie później, bo spóźniło się na pociąg, samolot, czy kuter… nie zdążyło być na miejscu na czas, ale będzie. Bo dla niego nic nie jest niemożliwe. I wszystko będzie dobrze… a to serio przeraża, bo czego się bać, jeśli wszystko będzie okej?
Ten czas jest tak bardzo spokojny. Wilgotny, pełen oczekiwania… albo na mróz, albo na coraz większą ciepłotę. A może jednak oczekiwania na coś więcej? Na coś innego, całkiem niespodziewanego? Ludzie o tej porze roku ślajają się po lesie jacyś tacy zamyśleni. Niektórzy w stanie narkoleptycznej euforii. Zdają się przytulać do drzew, one pozostawiają im na kurtkach zielonkawe ślady, ale nikomu to nie przeszkadza. Bo przecież tak naprawdę wszyscy jesteśmy jedno. Końcówki czegoś, przytroczonego do wspólnego środka. Może i niezbyt empirycznego, może i metafizycznego, może i wymagającego odrobiny mózgoklepania, ale jednak… środka. Trudno w to uwierzyć, trudno to zaakceptować, a inni czekają na nowego ajfona, a tam jeszcze nie ma takiej apki, dzięki której mogliby akurat to zrozumieć, więc…
Gdy na spacerze w lesie mija człowieka kolejna para zamyślonych, a jednak uśmiechniętych człowieków Tubylców, zaczynasz się zastanawiać nad opętaniem. No bo to musi być opętanie, jeżeli skrolując internety nie znajdujesz tam kompletnie nic ciekawego, za to wychodząc z domu, stapiając się w jedność z błockiem, drzewami, mchami i skałkami, wszystko jest takie fantastycznie zajmujące. Ostatnie listki głaszczą ci twarz i nagle te dębowe i bukowe drobinki, owe brązy czyste stają się głównym bohaterem dnia! I te cuda wystające ponad wszystko to, co zgnije i wyrośnie na nowo… ech, koło czasu, koło życia i w kółeczko…
Takie to wszystko fascynujące.
Takie opętywujące… Istnieje w ogóle czasownik od opętania? Ja opętuję, ty opętujesz, on, ona, ono… opętują?
A te elfie maluszki, co to się przebudziły, te robaczki, to czy one już tak na dobre, czy jednak jeszcze przekimają z miesiąc, lub dwa? No bo serio, mi się tam nie spieszy do zaganiania turystycznego, do tego dziwnego czasu, gdy Wyspa wciąga w siebie ludzi, zmienia ich, oczyszcza, nasyca, a potem oddaje reszcie świata. Ja chcę jeszcze tych wakacji od ludziny. One są serio mega!!!
Dookoła mnie ciemność, zmrok zapada coraz później. A i dzień wstaje dziwnie nazbyt wcześnie. Na dodatek ta pełnia, te pięć planet wiszących człowiekowi nad głową… dziwnie tak, gdy się pomyśli, że w ogóle jest inny świat poza Wyspą. Że kiedyś było się jego częścią, kontynentów, mórz i wszelkich zamieszań… ale jak się pomyśli, że jesteśmy tacy maleńcy w tym całym kosmosie, to kurde… lepiej o tym nie myśleć. To przytłacza. Ten cały kosmos, chociaż dziwnie znajomy, ot powiększony płatek śniegu, tamto drzewko w przekroju, moje oko galaktyką, ale jednak… zbyt wiele tego. Czasem mało jest lepiej! Mniej znaczy czasem więcej. Może nie wtedy, gdy serio chce się czekolady, ale jednak czasem!!! LOL