„Wyspę pokryła mgła. W powietrzu zawisły drobinki kryształowej wodnistości, powoli zmuszając zaśnieżenie do odejścia. W tej całej wilgotnej mleczności, pnie drzew przypominały bardzo wysokich i wyniosłych chudych mężczyzn, którzy nie zwracają uwagi na niskie, korpulentne i całkiem nie w młodym wieku wiedźmy. Dlatego Wiedźma Wrona Pożarta Przez Książki nawet na to nie liczyła… no dobra, może gdzieś głęboko w duszy miała jakąś nadzieję na cokolwiek więcej, ale nic z tego, za to ten Kamień, oj tak, to całkiem inna historia. On czekał na nią! Czekał na nią już od dłuższego czasu, a nawet kiedyś widział ją poprzez drzewa i liście, ale nie zdążył wyciągnąć swoich zdrętwiałych, kamiennych łap z ziemi… Tym razem jednak to ona przyszła do niego. Dobra, może i dała się Chowańcowi wyciągnąć na mokry spacer i opłakiwać śnieżne zaspy… ale przecież przyszła właśnie tutaj. Przyszła do niego i Tego, Który Mu Towarzyszły… może nie sama, ale jednak przyszła. Patrzył na nią wszystkimi swoimi kamiennymi twarzami, jak zachwycona wpatrywała się w niego, dotykała. Drżącymi – dobra, może i z zimna – palcami przeczesała mu mszaną grzywkę, poprawiła kilka porostów i zgrabnie ułożonych gałązek. Nawet wyczochrała mu… nosek! Ale najważniejsze, że jednak tutaj była. I była taka, jaką ją wszyscy opisywali.
Nie wiedział Kamień, że na Wiedźmę Wronę Pożartą czekało coś jeszcze, a cosia imię było Kohulet!!! Zasypana śniegiem, dziwnie wciąż jeszcze świeżym, dziwnie niezbrukanym mgłą… dziura. Dziura wypełniona… no właśnie, nawet on nie wiedział dokładnie czym. Tak naprawdę nikt nie wiedział o co chodziło Kohuletowi, ale w krzakach i spróchniałych pniach szeptano, że trzymają tam mleczne krowy, by kąpać się tam mogły one… Kleopatry. Wiecie, te dziwne elfickie wróżki, co łapią tych, którzy podsikują ich domki, gdy im się zachce w lesie nagle, i oczywiście tych, którzy nadmiernie łamią gałązki bez potrzeby, a i tych, co nie płacą swojego przejścia jakimś smakołykiem, wiecie tych, którym się wydaje, że wszystko co naturalne mogą mieć dla siebie i wcale, ale to wcale nie muszą tego szanować…
Znacie jakąś Kleopatrę?”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Trzy wiedźmy” – … no tak mówią. Serio! Mówią, że czytający dzielą się na tych od straży i tych od wiedźm. Kocham Straż Miejską, ale Wiedźmy to po prostu, zwyczajnie i przeraźliwie… uwielbiam. Że wielkie litery? A bo widzicie, w tych określeniach jest coś więcej… o wiele więcej, niż się może komukolwiek wydawać, a i jakoś tak, niezwyczajnie… To po prostu inne światy.
Nie pamiętam od której książki zaczynałam przygodę z pisaniem Terry’ego Pratchetta, ale wsiąkłam po pierwszej stronie. Wciąż mam pierwsze wydania, ale mocno sczytane, poplamione, pełne wspomnień, ale i… wiecie, trochę zjechane, więc skusiłam się i na tę serię, bo ona jest taka mała. Wiecie, cudowna twarda okładka, świetny papier, a w środku te same słowa i ryciny, to samo cudowne tłumaczenie…
… i one, Wiedźmy!!! Niesamowite, kobiece nadzwyczajnie i jak zwykle, lekko inne, niż w innych książkach. Jest Niania O. i Babcia W. i Ta młoda. Bo ich zawsze powinno być trzy. Znacie te bajania o: pannie, staruszce i matce? Oj tam, wszyscy je pewno znają, więc i tutaj one są trzy. Oczywiście nie mieszkają w mieście, nie takim jak Ankh Morpork, ale jednak okolicznościach specyficznych. I sam są nietuzinkowe, jak wszystko w pisaniu Terry’ego. I jak zwykle płaska ziemia tyka ziemię krągłą wszelakimi niedopowiedzeniami i alegoriami i… wszystkim tym, co daje do myślenia…
Może od tego zaczniecie znajomość z Pratchettem?
Topnieje.
Czuję się strasznie oszukana, ale przecież tego nie powstrzymam. Sprawdziłam. Rozdzieranie szat, leżenie na progu, darcie szat pozostałych, zaleganie na wszelkich drogach, łańcuchy, a nawet głodówki… nie działają. Śnieg topnieje. Nikt mnie nie słucha, znikąd pomocy, żadnego zrozumienia dla mnie od zimna uzależnionej!!! Nagle dzisiaj temperatura podniosła się ze swej ujemności i od razu wszystko się zazieleniło. Gorzej! Nawet jakieś robale nad wodami powstały, jakby plus pięć było tym, na co czekają. Łatwo widać gady zadowolić?!
Topnieje… ale jakoś dziwnie. Jakby nie zmieniał się w wodę, ale szedł do góry i mglił się. Czy to jest możliwe, by śnieg zmieniał się w mgłę od razu z bycia… śniegiem? A może czegoś nie wiem, w końcu fizykę i chemię człowiek miał w szkole, a oglądanie Big Bang Theory raczej nie przyniosło odpowiedzi na to pytanie. Może i tutaj to jest możliwe, w końcu chyba wszystko jest, więc wchodzę w las. Nie wiedząc dokąd idę i właściwie po czym, bo zapadam się co krok w wysokie po kolana zaspy pełne i śniegu i liści dołem złożonych i odkrywam całkiem inną Wyspę. Biało-czarną. A może jednak szarawo-zmyśloną? Może w rzeczywistości jest tż taki kolor… zmyślony? Ni to czerń ni szarość, ni nawet zieleń. Wszystko połączone znaczy proste pnie, ustawione niczym żołnierze na paradzie dla władcy, na którym im zależy…
Wpadam w ten las, pokonuję kolejne wzniesienia i staram się nie potknąć na kamieniach. Dookoła mnie gste mleko, nie wiem, co czeka mnie za kolejnym wzniesieniem i gubię się. Wypatruję żółtych kropek znaczących tutaj główny szlak, ale jak dojrzeć ich w tej mgle pełnej rudawych perełek? Niesamowitych, cudownie nieruchomych, zawieszonych niby w gęstym budyniu. Śmietankowym… waniliowy pachnie inaczej…
Kolejne kroki, kolejne potknięcia, powoli namakają mi buty i już nie ma znaczenia, szczególnie po tym, jak wpadło mi do nich i trochę miałkiego śniegu, czy wpadnę w wodę, czy nie? Bo woda czeka dookoła. I szepcze o niej tylko roślinność. Pojedyncze drzewa na niby polani, kępki wikliny, wciąż jeszcze giętkiej, wciąż jeszcze niesamowicie żwawej. Gdyby tak przysiąc na omszonym, mokrym głazie, zdołałoby się wypleść koszyczek, a może nawet i dwa? Ale przecież tak mokro dookoła, a i po co koszyczek, jak ni jabłek ni grzybków nie ma… czy pakować do niego śnieżne czapy i kule i próbować zatrzymać je w lodówce? Próbowałam… topnieją!!!
Jeziorka, bajorka, stawy… zasadzki i dziury. Gdy tak się idzie drogą niedrogą… pokonuje się pieczołowicie i z bólem ud kolejne wzniesienia i bardzo zaśnieżone miejsca, człowiek naprawdę czuje się inny, wolny i dziwnie młody. Może to sprawa pokonywania własnych słabości, a może jednak… coś więcej? Tylko że dość trudno wypatrzeć te znaki, owe rzezane kamienie, napisy… nagle przede mną wyrasta kamień. I kolejny. Stoją tutaj nie wiadomo od kiedy, ten większy chyba dłużej, zdaje się być rzeźbiony w twarze, które spoglądają na mnie spod swoich mszanych fryzurek, grzywek i nader mocno omszonych brwi. Ich zieleń zdaje się promieniować swoistą poświatą w tej całej mgielności. Kto je tutaj postawił i dlaczego? Czy wyczuwam jakieś kości pod nimi umieszczone, a może tylko informację o złożonym skarbie, tudzież drodze, która nie czeka na mnie? Zdają się być elementami większej całości, kręgu nawet… ale jakiej? Czy mogę to jeszcze odkryć? A może nie ma takiej potrzeby? Na co temu światu badania przeszłości, jeśli nie uczy się na błędach tych, którzy żyli przed nami? Na co im skarby, jeżeli zaraz ktoś je zniszczy z dziwnych i pokrętnych powodów religijnych?
Po co to wszystko?
Wystarczy przytulić się do kamienia i zachować jego historię dla siebie. Może kiedyś ktoś zechce jej wysłuchać, a może nie? To już nie ma znaczenia. Twarze na kamieniu zdają się szeptać i robić miny. Ciekawe ilu ich mija i nie zauważa? Ilu zostawi chociaż swój oddech, albo coś więcej? Ilu będzie pamiętać? Z drugiej strony może już nie ma potrzeby? Może to wszystko nie ma znaczenia, w końcu za to się ni płaci, to nie wysyła rachunków, to całkiem jest dla wszystkich i za nic…
Przeskakując ze ścieżki na ścieżkę, mijając wszelki portale do innych światów ukryte pomiędzy pniami, nie wchodząc, bo nie ma dziś takiej potrzeby wpadam w kolejną dziurę. Wypełnioną wodą oczywiście… ile kurcze ich jest na Wyspie? Tych stawów, jezior, zagłębień i wszelakich dziur wypełnionych wodą. Szczególnie tutaj, dookoła Lilleborga i tego Starego Borga. Jakby zapewniały każdemu odosobnienie, ale i zawsze pozostawanie nawodnionym. Jakby odmienne plemiona, zachowania i wszelkie aspołeczności mogły żyć sobie w krzaczkach i nie włazić sobie w drogę? A może chodziło tylko o składanie ofiar albo… wiecie co? Te wszelkie dziury i te kamienie trollowe do potrząsania? Może mają coś ze sobą wspólnego? Może rzeczywiście Stadko Szatanie zabawiało się rzucaniem ich? No wiecie, taki specyficzny quidditch?
A czemu nie?