„Dzień rozpoczął się całkiem nieźle. Na podłodze własnej Chatki, omijana przez Ojeblika – małą, uciętą główkę i Pana Tealighta – któremu na razie nic nie ucięło, leżała sobie zamroczona kolejnym śniegowym rożkiem Wiedźma Wrona Pożarta. Żarła od kilku dni ile wlezie, przerażona tym, że mrozy zaraz się skończą, albo gorzej… wiosna nadejdzie zbyt wcześnie i śnieg odbiorą. Co prawda wszelkie znaki na ziemi i niebie, a i na Wyspie czasem, wskazywały na to, że zimno może jeszcze nadejść, ale nie chciała ryzykować. Postanowiła zeżreć cały śnieg i w końcu się jej udało. Z chrupkami czekoladowymi, soczkiem i kremem… bo czemu nie. Jadła go paluchami i ładowała sobie do miseczek, sięgała po śnieg swoją ukochaną, małą łyżeczką i wpychała go do flaszek. Nie chciała przegapić ni płatka.
Ojeblik tylko się jej przyglądała. Ogólnie ostatnio, znaczy po zwiększeniu się smoczego obrotu w Białym Domostwie i po tym, jak w Podziemiach pojawił się jakiś kolejny Alchemik i modził coś ze Świętymi Mikołajami… wolała przebywać tutaj. Powoli zaczęła sypiać w kuchni, na stołku, w wielkich, różowych papuciach i jakoś nie spieszyło się jej z powrotem. Zresztą Pan Tealight, wraz ze swoim małym, śliniącym się wilkołaczkiem, też często tutaj przebywał. Co jak co, ale Białe Domostwo ostatnio czuło się chyba lekko przeciążone… Może czas był na jakieś przemeblowania? A może jednak w końcu… na jakieś transakcje?
Zmiany wisiały w powietrzu, ale ni Wiedźma Wrona, ni ci, których znała, często tylko ona, nie byli na nie gotowi.”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
No i stopniało.
Zło i demony, no jak tak można człowiekowi śnieg zabierać? Jak tak kurcze można? Przecież to bardziej okrutne niż to zagranie z lizakiem i dzieckiem… chociaż patrząc na współczesny świat, to zabranie dziecku lizaka, czy innych cukierków, obecnie jest uważane za coś dobrego, więc… Kurcze!!! Mniejsza o świat, mi tutaj zielona trawa znowu wygląda znad wilgotnej ziemi! W nocy tak deszcz walił, że się spociłam. I jak tutaj wierzyć zapowiedziom mocnej ujemności temperaturowej na dniach? A raczej na nocach!!!? No jak? Dobra, może i o poranku chodnik jest oblodzony, ale obecnie to bardziej wiosna niż wszelaka zima…
Czekam na śnieg.
Nie mam go dość, więc sobie czekam upierdliwie, na pohybel wszystkim tym, którzy ciągle tu mi ino jęczą, gdy tylko z nieba coś białego spada i nie jest to lód z toalety samolotowej, tudzież lekko przemrożony osobnik, co z owych linii korzystał. Spoglądam w szarawą niebiańskość i złorzeczę wszelkim klimatycznym zmianom. Kurcze, no wiem, że ocieplenie klimatu zwykle wzmaga postęp intlektualny, ale nie u mnie! Ja lepiej myślę, gdy mocniej marznę!!! I nie przepadam za winem. Winogrona tak, ale winne winnice to ni dla mnie! Świecie zlituj się i sypnij onej Wyspie śniegu! No zlituj się nad moimi przegrzewającymi się trybikami.
Zastanawiam się nawet nad otworzeniem wszelkich lodówek w tej części świata, a może przewożeniem białego puchu na Wyspę promami? No czemu nie? Załaduje się pięć bałwanów do każdego auta, przekręci ogrzewanie na mrożenie i będzie! Potem się gości tutaj rozłoży na części bardziej pierwsze i będzie biało!!! Że co? Że niehumanitarnie? Kurna, w dzisiejszych czasach to już pułapki na myszy mieć nie możesz, bo od razu ci się wpieprza pod kołdrę jakiś mysie amnesty. A gdyby tak myszy były z lodu? Albo lepiej, ze śniegu i zapełniły Wyspę? Czy Mysi Król walczyłby z Wyspowym Popielem? No widzicie, jak na mnie to ciepło działa?!
No szaleję!!!
– 15 stopni oczekiwane. Ekhm… ja tam nie wiem co oni biorą na tych studiach prognostycznych, ale całkiem zwykle się im kićka ta aura. Dziś na przykład miało być szaro i ponuro, więc sobie zaplanowałam lenistwo i co? No oczywiście, że poranek powitał mnie ostrym słonkiem, które bez skrupułów wykopało mnie spod kołdry i zmusiło do spacerowania. Czasem serio mi się wydaje, że Wyspa to ma jakiś kontrakt podpisany ze Słonkiem. I ono, całkiem wiecie atawistycznie i… jak to słowo, no zawsze zapominam, aaaa… asertywnie, wykopuje Tubylców z wyrek. Zmusza nas do spacerowania, natleniania się i dziwowania.
Tylko…
Tylko widzicie był przymrozek… i jakoś cała droga zmieniła się w totalne lodowisko. TOTALNE!!! Nie mam pojęcia w jaki sposób, ale wodzie nie chciało się spłynąć, ino zmienić się zachciało jej w piękne lodowisko. Dzięki temu wiecie, mogłam się wprawić w jeżdżeniu na własnym tyłku. Szczególnie, gdy wybrałam się na wycieczkę dookoła wodospadu. No cóż, są wariaci na tej ziemi, czy tam Wyspie. Tacy, którzy wspinają się na skały, zjeżdżają z nich, potem tańczą na mostkach z dziurami i bardzo starają się nie wpaść do rzeki. A owa rzeka… zmienia się w końcu w wodospad. Kamienisty, zawalony drzewami, omszony miejscami, pokryty lodowymi rzeźbami i czapami zlodowaciałego śniegu. No mówię Wam bajka taki wodospad zimą. Chociaż zimny… i chociaż nie można do niego dojść, bo wszystko było tylko lodem…
Co jest takiego w tej naturze, że nie da się bez niej żyć? Bez powietrza, odgłosów, powiewów, dotyku kory, liści, ziemi… wody. No kurna no! Nie da się żyć bez natury. Nie da, całkowicie!!! Nawet jak człowieka obłazi ta natura, nawet jeżeli ścieżka jest i kamienista i oblodzona i błotnista jednocześnie… nie da się bez tego żyć. I wiecie co, nie można się powstrzymywać od tych kontaktów. Nawet jeśli w połowie spędza się ją na dupie, drżąc na cieniutkiej warstewce ziemi nielodzonej, nawet jeśli już nogi bolą i oddch pali… to takie świetne uczucie, gdy mroźność pali członki.
Ale – 15 Celków… nie no, nie wierzę? Będzie?