„Gdy wczesną zimą przyłożysz ucho do zimnej ziemi, gdy odważysz się pomoczyć kolana i brzuszek, gdy po prostu się wyciszysz, wyłączysz, zmrozisz, możesz usłyszeć jedną z najcichszych legend, ale i jedną z tych najbardziej karminowych i żelazem pachnących. Ową legendę o królu, który nie szukał królowej…
Był raz sobie król. Może nie miał pod sobą wielkiego państwa, może i maleńką, kamienistą miejscami Wyspę, ale… był dumny ze swoich włości. Ludzie na niej byli może nieliczni i pokręceni, wierzący w to, że kiedyś przybędzie na wielkim statku Niemożliwy Wybawiciel i każdemu da nową żonę, chatę, oraz kilka krów… ale byli jego. Pracowali co prawda dziwnie i miejscami leniwie, ale wierzyli w to, że tak naprawdę tylko ta Wyspa może być ich światem. Nie negowali tego. Nie chcieli wypływać w dalekie Niewiadomogdzie, nie pragnęli robić zakupów w zamorskich ikeach. Po prostu żyli tutaj, sarkali, ale nie chcieli zmian. A na Wybawiciela to czekali tylko tak, bo na coś czuli, że trzeba czekać. I wiecie, z powodów religijności… bo podobno gdzieś tam za wodą ludzie wierzyli i mieli więcej krów, więc może ta wiara się opłaca?
Król miał na imię Eryk, bo tutaj wszyscy królowie mieli tak na imię i nie miał niebieskich zębów. No ani jednego, ale miał czerwoną brodę, którą obdarzyła go Boginka Nyguska znad Kobbeå. Działo się to latem, gdy nie tyle był na świecie, co radośnie kopał w brzuchu matki. Widzicie, matce zachciało się siku i jakoś tak, nieuważnie całkiem, brzuch wielki był, zasłaniał wszystko… no nasikała Nygusce na pranie i ta się wkurzyła. Na szczęście udało się ją przebłagać kasztanami, żołędziami i paroma niewolnikami męskiego rodzaju, ale… klątwa i tak pozostawiła znak. A dokładniej trzy znaki. Pierwszym była czerwona broda. Nie ruda, nie rdzawa, ale czerwona. Bujna i okalająca większość twarzy władcy. Drugim jego niechęć do zamążpójścia, chociaż tutaj głosy były podzielone, a trzecim… cóż. Trzeci znak był najgorszy! Najstraszniejszy, o jakim możecie pomyśleć… Król Eryk nie umiał pływać!!! Tonął od razu, nawet jak zanurzony zaledwie do kolan. W wodzie czuł się bezpieczny tylko wtedy, gdy sięgała niewiele powyżej jego owłosionych blondyńsko kostek. Gorzej, bo nawet na łodzi… tonął. A łódź wraz z nim, jakby dno go przyzywało, jakby tak bardzo pragnęło go dotknąć…”
(„Sklepik z Niepotrzebnymi” Chepcher Jones)
Z cyklu przeczytane: „Madonny z Bari” – … oj Bona. Kurcze, trzeba przyznać, że poznanie jej, Bony Marii, najpierw na lekcjach historii, potem grzebiąc w książkach, trochę mną potrząsnęło. Wcale nie była tylko żoną, wcale nie tą, która sprowadziła wszelakie włoszczyzny do Polski, oj nie…
W swojej powieści, Renata Czarnecka wprowadza nas w życie jej i jej matki, księżnej Mediolanu. Poznajemy je, gdy Bona jest malutka, a życie Izabeli Aragońskiej drastycznie się zmienia. Obydwie na wygnaniu starają się nie tylko przeżyć, ale przede wszystkim ukształtować swoją przyszłość. Dzięki temu poznajemy nie tylko dojrzałą matkę, ale i młodziutką córkę, od początku przygotowywaną do czegoś wielkiego…
Problem z tą książką jest jeden. Naprawdę fascynująca, intrygująca fabuła, dobrze opisana, z tymi cudownymi perełkami przeszłości jak nazwy nakryć głowy, czy opisy wnętrz, niestety jest… za krótka. Prawdopodobnie obmyślona, jako coś dla każdego, niestety powieść na tym traci. Jest raczej jak oglądanie powiązanych ze sobą obrazów, brakuje tutaj czegoś… więcej. Po zakończeniu czuję OGROMNY niedosyt! Chciałabym wersji rozszerzonej. Czegoś, co powiązałoby ze sobą matkę i córkę naprawdę. Czegoś, co zajęłoby mi więcej dni i nocy! Więcej owego życia przed Polską.
Warto przeczytać… szczególnie jeśli zaczynacie tę drogę. Warto przeczytać, jeśli szukacie opowieści o kobietach, o miłostkach i przeszłości. Warto, aczkolwiek chce się dorwać autorkę i wymusić na niej dorzucenie czegoś więcej. Powiązanie tych obrazów, jakieś dopowiedzenia, jakieś dodatki. Więcej opisów, więcej wszystkiego… Przecież i język tu giętki i świat opisywany niesamowity. Oj, oczywiście, że zdaję sobie sprawę z tego, że powstałaby cegła, ale ja kocham cegły!!!
Wydrzyk wielki na lotnisku się… nie przeleciał. Czyli wiecie, zwyczajne opowieści z Wyspy zaczynami dziś od ptaszka. No bo wiecie, życie z ptaszkiem jest serio super!!! No i lepiej mieć ptaszka, niż go nie mieć, co nie? Ale wróćmy do wydrzyka. Zwyczajowo nie oddala się on od Atlantyku i przylegających terenów, ale jakoś… znalazł się w Rønne. Jakoś. Niestety znalazł się tutaj w postaci całkiem martwej, więc nie polatał sobie Liniami Wyspowymi niestety. Ale, jakby zobaczył ceny biletów pewni i tak by padł. Na zawał dzioba, albo coś zbliżonego?
Jak już jesteśmy w temacie ptaszków, to solsorty obrodziły!!! No strasznie!!! Idzie sobie człowiek alejką… z jednej strony drzewa, z drugiej może pole, ale wciąż to alejka… na pokręconych krzakach i krzewach i wszelakim cokolwiek, co wciąż ma na sobie jakieś owocki, czyli wiecie głogi i róże i inne cuda, kręcą się one. Najpierw, to kurcze widać ino owe żółte, a czasem bardziej żółto-pomarańczowe dzióbki. I te oczojebne obwódki wokół ich czarnych ślepiów… dopiero po chwili wyrąbuje się wam w oczach obraz, a raczej kształt ptaszka. Dość kulistego grubaska ze średnim, cienkim ogonkiem. Całkiem cichego, zdawałoby się pokojowo nastawionego gościa. I ślicznie celującego sobie owockami do dzioba. No po prostu stoi człowiek, i jeżeli się uda, że ich nie spłoszy, to ino patrzy. Owocek, na kręconej gałązce ptaszek, co się kręci, rozgląda dookoła, jakby wiecie, był tutaj przez przypadek całkiem, jakby może kradł, znaczy wiecie, na szaber przyszedł… Jakby w rzeczywistości te ostatnie, zimowe już bardzo owocki, należały do kogoś innego, kto tylko czyha, by go za ogon ułapić… a potem hop siup i już ma w dziobie. Nie gryzie, ino wiecie, połyka od razu.
Bez popitki nawet!!!
Staje człowiek na drodze, która czasem niestety jest też chyba dla motorynkowych, więc powinien uważać, ale mu się nie chce… i się gapi. Na czarnych panów pragnących owocków i ich brązowo-rudawe panie. O wiele bardziej zajadłe, wojownicze i zaskakująco odwzajemniające spojrzenia. Gdy tylko umykam spomiędzy gałęzi i krzaczków, w końcu nie boję się już tak bardzo, że w końcu mnie obsra coś jeszcze większego… czuję na sobie jej spojrzenie. Siedzi na ośnieżonej rynnie i patrzy na mnie. Jej lekko zaróżowione pazurki wczepiły się w aluminium, czy z czego tam teraz te rynny robią… i się patrzy. Z blachy ocynkowanej? Kurna, no chyba nie z plastiku, chyba… znaczy rynny, bo Pani Solsortowa, to jak najbardziej naturalna. Może chce pogadać, może i serio ma jakieś plotki pragnące wydostać się z jej dzioba, ale mi tu śnieg topnieje… Ja nie mam czasu psze pani, ja może potem, gdy będę wracać?
Bo w końcu mam trochę i słonka i śniegu, więc nie mogę się zatrzymać. Muszę po prostu dobiec do drzew i zrobić zdjęcia. Nie mogę tak po prostu być bez zimy. Muszę się pomoczyć, pomarznąć odrobinkę, jakoś tak wchłonąć w siebie śnieg… i to nie tylko w formie lodowego, czy raczej śnieżnego rożka.
Wychodzę, tańczę na może solonych, ale olodzonych chodnikach, dziękuję bóstwom wszelakim za to, że wciąż jeszcze istnieją ziemskie pobocza… i zatapiam się w zimę. Boję się oddychać, żeby nie zniszczyć tego bardzo mokrego, cudownego poszycia, białych kolorowości, który wygląda teraz jak mrożone tęcze… pięknie jest. Wszystko się ośnieżyło. I powalone drzewa i wysokie wciąż, słomkowe trawy, które przykryte śniegiem zdają się być owymi wieżami z księżniczkami… ale tymi, które nie czekają na księciów, ale na psa, czy kota, albo myszkę. Bo wiecie, im nie potrzeba faceta, ale włosy wciąż im rosną, więc… jakoś tak, może pazurkami, ktoś mógłby powybierać z nich gnidy?
Wysupłuję się spomiędzy śnieznych krzaków, gdzie niegdzie poznaczonych wciąż owocami dzikiej róży i wypływam na pole. Po prawej mam całkiem gęste gęstwiny i stojące kamienie, za sobą Gudhjem, po lewej pola, a przed sobą morze. Stoję tak na tym moim osobistym punkcie widokowym i nie wierzę. Zresztą, nie oszukujmy się, często nie wierzę, że mogę na to wszystko spoglądać. Nawet krocząc tą ścieżynką, wijącą się trochę, starając się nie zaplątać w druty od ogrodzenia, nie wierzę. Ponownie wkraczam w lesistość, ale tylko na chwilę. Gałęzie tutaj tworzą i ściany i dach, i pięknie jest. Znowu zaczyna prószyć, cicho tak, a ja mogłabym tutaj zostać, nawet z tym pełnym pęcherzem i oczywistością przemoczonych skarpetek.
Wypływam na skarpę, bo sorry, ale już nie chodzę, w butach mi chlupocze… ale zapatrzyłam się na morze. Granatowo-szare. Piękne i dziwnie spokojne. Gdzieś w oddali Szwecja… ciekawe, czy i ktoś się tam tak jak ja błąka? Może na morzu jakieś statki, tudzież inne cuda pływające. Może? Ale co mi tam, słońce mnie pogania, więc rzucam jeszcze spojrzeniem, okiem za daleko i palce zmarzły, na domki przytulone prawie do samego brzegu i uciekam do siebie.
Marząc o lesie…
PS. Jak na razie to Starbucks powoduje największe napady dzikiego śmiechu na Wyspie. No sorry, ale stoisko z kawą z proszku ładowanego z tyłu, no dobra, w czaderskim kubeczku z zieloną mitologią, to jednak ubaw. Morze i McDonaldsa nam tak przyniosą. Będzie stoisko z mrożonkami i bułkami do wykończenia w domu. A do tego pyra dla każdego z keczupem w proszku…
Ech! Ta cała cywilizacja.